"(…)
kłóć się z sędziami, zmień zasady, oszukuj trochę… Zrób sobie przerwę. Będziesz
się kaleczyć, ale graj (…) twardo, graj szybko (…), swobodnie, na luzie (…),
tak jakby nie miało być jutra. OK, więc nieważne, czy wygrywasz, czy
przegrywasz. Ważne, jak zagrasz."
Dwa tygodnie później
Biegnę.
Przemierzam londyńskie ulice jedna po drugiej, nie zatrzymuję się. Moje ciało
protestuje, ma dość, ale ja dalej robię swoje. Czuję się wolna, oczyszczona.
Deszcz pada nieprzerwanie od godziny, obmywając mnie. W uszach rozbrzmiewają
dźwięki muzyki. Przyśpieszam pod wpływem endorfin. Zaczynam się uśmiechać, delikatnie,
ledwo zauważalnie, to pierwszy pozytywny znak od półtora miesiąca. Tyle się
zdarzyło, jak domek z kart posypały się wydarzenia. Ten nieszczęsny atak w
Azkabanie, ucieczka śmierciożercy, artykuł. Mimowolnie wracam wspomnieniami do
tego dnia.
Szybkim krokiem zmierzam do sali, w której umieściłam
Lestranga. Po drodze ściągam stetoskop i przygotowuję się do działania. Z
daleka widzę magopielegniarki wbiegające z aparaturą. Od celu dzielą mnie
metry, łapię framugę, aby nie przewrócić się na zakręcie. Przykry dla ucha
dźwięk rozchodzi się po całym pomieszczeniu. Biała, prosta kreska na monitorze
wwierca się w psychikę, głośno krzycząc. Podchodzę, opuszczam oparcie, by
pacjent leżał płasko. Sprawdzam wszystkie opcje, możliwe powikłania i
przystępuję do reanimacji. Kładę dłonie na mostku i naciskam tak długo, aż
policzę do trzydziestu. Siostra wykonuje dwa wdechy. Nic.
– Epinefrynyna! – mówię już trochę zmęczona – Defibrylator!
Dwieście dżuli!
– Ładuję!
– Odsunąć się! – Posyłam prąd w kierunku pacjenta, modląc
się o cud. Znowu nic. Powtarzam zabieg jeszcze trzy razy, stopniowo zwiększając
moc elektrowstrząsów, a kiedy nic to nie daje, wracam do trzydziestu uciśnięć.
– Ile to już trwa? – Słyszę Draco, który dopiero wszedł do
sali.
– Pół godziny, panie Malfoy – odpowiada ktoś grzecznie.
– Hermiona? Czas skończyć. – Podchodzi do mnie powoli, jak
do dzikiego zwierzęcia zapędzonego w róg. Podnoszę głowę i wpatruję się w jego
oczy, chcąc zobaczyć w nich zaprzeczenie. Nie mogłam stracić tego człowieka.
Szczerość, jaką widać w jego oczach, poraża swoją siłą. Opuszczam dłonie.
Sprawdzam godzinę.
– Czas zgonu to siedemnasta trzydzieści dwie. – Wypuszczam
powietrze z płuc. W głowie wciąż odbija się echem sygnał ostrzegawczy
zatrzymanego serca. Neurochirurg sprawdza wyniki, odtwarza na monitorze
wskaźniki życia.
– Udar – rzuca cicho – Miałem operację, nie mogłem przyjść
szybciej. – Próbuje się usprawiedliwić.
– Nie zrobiłbyś nic więcej ode mnie, to był ciężki
przypadek. – Biorę do ręki papiery i składam podpis.
– Pewnie zrobią sekcje, żeby upewnić się, że to nie nasza
wina. Wiesz, normalnie nie kiwnęliby palcem, ale nie przy takim przypadku.
Szpital będzie chciał sobie kryć dupę. – Odbiera ode mnie dokumenty i powtarza
moja czynność. Zgon musi ogłosić dwóch uzdrowicieli, żeby o pomyłce nie było
mowy.
– Chyba masz rację. – Wychodzę z sali i szukam wzrokiem
moich przyjaciół. Czuję się winna, ponieważ na mnie liczyli, a ja ich
zawiodłam. Stoją na korytarzu, kilka kroków od wejścia. Miny pełne nadziei
sugerują, że nie widzieli, co rozgrywało się w sali.
– Przykro mi. – To pierwsze słowa, jakie wypowiadam za
każdym razem. – Zrobiłam wszystko, co mogłam.
– Hermiono, co ty chcesz powiedzieć? – Harry wydawał się
przerażony.
– Rudolf Lestrange nie żyje. – Moje słowa przebiły bańkę
nadziei.
– Kurwa!– Szef Aurorów mocno uderzył pięścią w ścianę i to
była jego jedyna reakcja na zaistniałą sytuację."
Zatrzymałam
się nagle. Albo mi się zdawało, albo ktoś mnie śledził. Jakiś cień przemknął po
drugiej stronie ulicy. Wyciągnęłam słuchawki z uszu i przeszłam szybkim krokiem,
uważając, by nie wpaść na jakieś przypadkowe auto. Kilka metrów dalej
znajdował się ciemny zaułek. Obejrzałam się przez ramię i skradając się
najciszej, jak mogłam, zaczęłam przysuwać się do niego. Moja ręka sama
odnalazła różdżkę i teraz, ściskając ją mocno, szykowała się, by wkroczyć do
akcji. Okolica nie była zbyt przyjemna. To jedno z tych miejsc, gdzie pełno
opuszczonych hal i magazynów zabitych deskami. Londyńska mgła wcale nie
poprawiała widoków. Deszcz lał się strumieniami, jak gdyby wszystkie anioły w
niebie ogłosiły żałobę. Ostatnie kilka centymetrów przyprawiło mnie o gęsią
skórkę, ale i dreszczyk emocji. Częste wyprawy z Harrym i Ronem dały o sobie
znać w postaci lekkiego uzależnienia od adrenaliny. Nie bez powodu zostałam
uzdrowicielem. Przyklejona do brudnej, obdrapanej ściany, zerknęłam za róg.
Ciężko wypuściłam powietrze z płuc, oprócz rozwalonego śmietnika i paru
rozbitych butelek nie było tam nic więcej. Spokojniejsza weszłam do wnęki,
pokręciłam głową, zdegustowana swoją głupotą.
–
Świruję – mruknęłam i obracając się na pięcie, zniknęłam z cichym pyknięciem. Wylądowałam
na środku mojego salonu. Draco, który chyba uciął sobie drzemkę na kanapie,
zerwał się z niej niczym pantera gotowa do ataku. Już całkowicie rozbudzony
zmierzył mnie wzrokiem bazyliszka (nie żartuję, przecież go widziałam).
–
Wystraszyłam cię? – zapytałam niewinnie, uśmiechając się szeroko.
–
Śmiej się, śmiej. Ja prawie zawału dostałem. Nie wiesz, od czego są drzwi? –
warknął chłodno. Oho, chyba wkurzyłam
smoka.
–
To mój dom. Jeżeli uznam, że chcę teleportować się w sam środek mojego salonu
to tak zrobię – odpowiedziałam lekko, idąc do kuchni po wodę. Malfoy wymamrotał
pod nosem coś o porządnych obywatelach i wrócił do swojego poprzedniego zajęcia.
Zachichotałam jak nastolatka.
–
Coś ty taka szczęśliwa? – zapytał podejrzliwie.
–
Biegałam – odparłam.
–
I to jest powód, by się szczerzyć? – uniósł swą brew, a mnie dobry humor
natychmiast prysł. Severus tak mówił i wykonywał ten sam gest. Zawsze, kiedy go
zirytowałam, zawstydziłam albo po prostu byłam zbyt ciekawska. Nie wiem, ile
razy obdarzał tą miną biednych uczniów, ale jestem pewna, że widzą ją w
najgorszych koszmarach.
–
Pamiętasz, że dziś jest bal? – Zmieniłam temat.
–
Yhym. – mruknął sennie, a zanim zdążyłam odpowiedzieć, już spał. Wywróciłam oczami,
faceci. Następnie udałam się do mojej sypialni, miałam jeszcze jedną ważną
rzecz do załatwienia przed udaniem się na przyjęcie.
Wkładam
czarną, koronkową sukienkę do połowy uda, która ma rękaw sięga trzech czwartych
ramienia. Również czarne, wysokie szpilki z cienkim paseczkiem, owiniętym
dookoła kostki dodadzą mi cennych centymetrów. Podchodzę do toaletki i sięgam
bezbarwny błyszczyk, maluję usta. Eyelinerem podkreślam oczy. Nakładam trochę
różu na policzki. Rozczesuję loki, a potem zaklęciem zmieniam ich kolor na
blond. Lśnią w słońcu, które wpada przed okno. Ubieram ciemny płaszcz, który
jest długości sukienki, a następnie zakładam duży kaptur. Moja głowa ginie w
nim, zasłania mi większą połowę twarzy, widać tylko usta. Uśmiecham się
delikatnie i zerkam na zegarek. Już czas, znikam.
Ląduję
miękko na zielonej trawie, między alejkami. Dookoła rozpościerają się góry.
Wielkie potężne wzniesienia, niczym wierze pilnujące swego przybytku. Na wschód
słychać szum rzeki. Słońce pieści promieniami twarze nielicznych osób, które
się tu znajdują. Lekki, letni wiatr wesoło plącze moje jasne włosy. Upewniam
się, czy wciąż jestem anonimowa. Ruszam wolnym, spokojnym krokiem w stronę
oddalonej ode mnie postaci. Idę wieloma alejkami, mijam długie rzędy nagrobków,
rozstawionych na tym jakby się mogło wydawać bezkresnym polu. Białe, szare i
czarne posągi, sarkofagi, litery małe, duże. Wszystkie elementy skomplikowanej
układanki wwiercają się w mój umysł. Kolejne kroki przybliżają mnie do celu – mężczyzny
ubranego w ciemne szaty pogrzebowe. Stoi nad rozkopanym grobem, odmawia milczącą
modlitwę. Zazwyczaj w takich sytuacjach widzę grupę ludzi, żałobników opłakujących
swoją stratę. Zwyczajne maski zostają ściągnięte. Rozpacz, ból, desperacja
rozdzierają najbliższych, ale teraz tego nie ma. Przeraźliwa pustka wzbudza
litość. Nikt nie powinie być sam w swojej ostatniej drodze.
Podchodzę
bliżej niż zwykle, normalnie chowam się w cieniu drzew, żegnając umarłego, ale
dziś nie potrafię. Kapłan zauważając ruch, podnosi głowę. Jego mądre, bystre
spojrzenie prześwietla mnie na wylot. Ledwo widocznym gestem skłania się na
powitanie i wraca do przerwanej czynności. Wyciągam różdżkę i w myślach rzucam
zaklęcie. W rękach pojawia mi się jedna czarna róża ze złotą wstążką. Słyszę
mruczenie, a potem nagły trzask. Trzęsienie ziemi, po którym wyłania się czarny
jak smoła grobowiec. Piętrzy się pół metra nad powierzchnią, a jego płyta zaczyna
jaśnieć, jakby ktoś zamknął pod nią wszystkie promienie słońca. Wciągam gwałtownie powietrze,
zaczynają wyłaniać się litery:
Rudolfus Lestrange
1970–2015
Deditus ad finem.
1970–2015
Deditus ad finem.
– Deditus ad finem. Oddany do końca – szepczę.
– A czyż to nie
jest prawda? – pytał kapłan z dobrotliwym uśmiechem.
– Skalani prawdą po
wieczność
– mówię cicho,
wstrząśnięta.
– To oni wybrali.
Podjęli decyzję. Zostali osądzeni i skazani i w pewnym sensie powinniśmy ich
podziwiać.
– Spoglądam zaskoczona
na mojego rozmówcę. – Czy widziałaś, żeby kiedykolwiek wyparli się tego, w co wierzyli? Czy kiedykolwiek się zachwiali? Kroczyli przez życie z
dumnie podniesioną głową, wykonywali rozkazy i nie wyparli się tego, nawet po śmierci
ich mentora. To jest powód do podziwu, ich oddanie. Ziemia, na której stoisz, napisała to zdanie, uznała, że jest najodpowiedniejsze. Nikt nie może go
podważyć
– tłumaczy cierpliwie.
– Może masz rację – mruczę.
– Więc znów
zawędrowałaś do Animae viventes*. – Na powrót zwraca się do mnie kapłan.
– Był moim pacjentem, zawsze ich żegnam. I nawet jeśli była chwila, w której życzyłam mu śmierci,
to nie miałam prawa potraktować go inaczej – wyjaśniam.
Przygląda mi się uważnie, po czym skina krótko głową, a ja w końcu kładę różę na nagrobku. Wciąż wyczuwam wirującą magię, otacza mnie, pieści. Rozglądam się dookoła. To przerażające, tylu ludzi tu spoczywa. Tyle krwi, żalu, łez, tęsknoty. Cmentarz żywych dusz już zawsze pozostanie taki. Magiczny.
Przygląda mi się uważnie, po czym skina krótko głową, a ja w końcu kładę różę na nagrobku. Wciąż wyczuwam wirującą magię, otacza mnie, pieści. Rozglądam się dookoła. To przerażające, tylu ludzi tu spoczywa. Tyle krwi, żalu, łez, tęsknoty. Cmentarz żywych dusz już zawsze pozostanie taki. Magiczny.
– Nie uważasz, że to
przygnębiające? On umarł i nikt za nim nie zapłacze – odzywam się znowu.
– Każdy dostaje to, na co zasłużył, Hermiono – mówi prosto. – Muszę iść, do zobaczenia następnym razem. – Po raz kolejny obdarza mnie uśmiechem i odchodzi jedną z niekończących się alei. Odprowadzałam go wzrokiem, dopóki nie znikna z zasięgu mojego wzroku i oddychając głęboko, kręcę się i
znikam w ciemności.
~~*~~
Gospoda
Pod Świńskim Łbem przyciągała fanów czarnej magii. Mroczny klimat przywodził na
myśl opuszczone lochy. Szary kolor zdobił popękane ściany. Stare, drewniane
stoły i krzesła protestowały przed zbyt ciężkim ekwipunkiem. Brudny bar
posiadał w swoim arsenale najgorsze i najmocniejsze trunki. Zgarbiona postać
siedziała w najodleglejszym kącie sali, bawiąc się pustą szklanką po ognistej
whisky. Nerwowy tik świadczył, że jest zdenerwowana. Przeraźliwe skrzypnięcie
obdrapanych drzwi i głośny dźwięk dzwonka zasygnalizował wejście nowego gościa.
Wysoki, chudy mężczyzna rozejrzał się i gdy znalazł to, czego szukał, ruszył
wolnym krokiem, a wraz z nim do pomieszczenia wpadła fala ciepłego powietrza.
–
Nie przykładasz się – wysyczała w ramach powitania zgarbiona postać.
–
Niby co karze ci tak twierdzić? – zapytał, siadając.
–
Dziś biegała. Sama. A gdyby coś jej się stało? – warknął towarzysz.
–
Nie mogą wszędzie za nią łazić, bo się skapnie. Poza tym, co mogło by się
zdarzyć? Potknęłaby się? – odpowiedział z kpiącym uśmieszkiem.
–
Nawet jeżeli. Obiecałeś mi coś. Śledziłem ją, ale się zorientowała, więc
musiałem się wycofać – mruknął po chwili.
–
Śledziłeś ją? Oszalałeś? Jakbyś był jakimś psychopatą tropiącym swoje ofiary –
rzucił z niedowierzaniem.
–
Nie musiałbym tego robić, gdybyś był obok. Gdzie teraz jest? – zapytał ostro.
–
W domu, szykuje się na bal – odpowiedział i właśnie w tej chwili do
pomieszczenia weszła osoba, o której rozmawiali. Niska brunetka w wysokich
obcasach i koronkowej sukience. Nie rozglądając się, podeszła do baru i podała
małą, zwiniętą karteczkę właścicielowi lokalu. Uśmiechnęła się delikatnie i
obróciła z powrotem do wyjścia, rzucając przez ramię:
–
Wiesz, co robić. – Po tych słowach zniknęła w zgiełku ulicy. Starszy mężczyzna siedzący
przy stole podniósł się i uderzył swojego rozmówcę w potylicę.
~~*~~
Cześć!
Dziś trochę później, ale w terminie. Nie wyobrażacie sobie nawet jak ciężko było mi napisać ten rozdział. Spóźniłam się z oddaniem go becie, więc wielkie DZIĘKUJE, za to, że skończyła na czas. To co? Nie pisze zbyt wiele, proszę o ko0mentarze i życzę udanej majówki!
Cornelia Grey..
P.S. Chciałabym tylko dodać, że obiecuję nadrobić wszystkie komentarze na waszych blogach. Nie jestem niewychowana snobką, tylko nie mam czasu, ale teraz matury, wiec nauczyciele dadzą nam luz i wszystko skomentuję. Uroczyście przyrzekam!