czwartek, 2 lipca 2015

Rozdział 7

Czas odmierzony we łzach



"Nie możesz się naszykować na nagłe uderzenie. Nie możesz się odpowiednio przygotować. To cię po prostu uderza znikąd, nagle życie, które znałeś, kończy się na zawsze."



Trzy dni później 
Kto powiedział, że ciąża to wspaniały okres? Albo był idiotą, albo facetem. Od godziny siedzę w łazience. No dobra, aktualnie leżę za zimnych kafelkach podłogi, głęboko oddychając. Od kilku dni budzi mnie to samo, jak w zegarku zrywam się o szóstej, by następne sześćdziesiąt minut spędzić na walce z mdłościami. Nosz kurde... Chyba znów sie zaczyna. Podnoszę się szybko, jednak po krótkim zastanowieniu wracam do poprzedniej pozycji. Fałszywy alarm. Drzwi skrzypią cicho, kiedy Draco je otwiera.
­­­– Znów to samo. – Wzdycha ciężko. Jakby to on się męczył!
– Tsa... Ja też się cieszę – syczę.
– Masz. – Podaje mi małą fiolkę z lekko różowym płynem w środku. Podnoszę zaintrygowana brew.
– Chcesz mnie otruć? – pytam podejrzliwie.
– Nie kuś. To eliksir niwelujący mdłości, ale skoro nim gardzisz... – Specjalnie chowa go do kieszeni. Reaguję natychmiast.
– Dobra, wierzę ci. Dawaj. – Praktycznie wyrywam mu go z ręki. Połykam zawartość, ma odrobinę słonawy posmak, ale pomaga od razu. Biorę głęboki wdech i powoli wstaję. Wszystko okej. Uśmiecham się niepewnie i skinieniem głowy dziękuję.
– Chodź, czas zacząć wielki dzień. – Wyciąga dłoń, którą ujmuję, i udajemy się przygotować.
Wielki dzień. To dziś. Pozwolimy, aby nasi uczniowie przejęli pałeczkę. Przeprowadzili pierwszą w życiu samodzielną operację. Uratowali ludzkie życie. Stali się bohaterami, mocarzami. Zrobili to sami od A do Z. I nie przesadzamy, nazywając to wielkim dniem. Nie jest to nasza wybujała ambicja. To życie, stres, strach, odpowiedzialność. To coś dobrego, odpowiedniego. To po prostu coś wielkiego. Idę korytarzem, uśmiechając się sama do siebie. Czuję, że w końcu dam radę. Mogę wszystko. I mam ochotę skakać ze szczęścia. Przy moim gabinecie już kręci się zdenerwowany Black. Och, jak ja uwielbiam ten dzień. Doskonale pamiętam swoją pierwszą samodzielną operację i uczucie, które towarzyszyło mi, gdy informowałam rodzinę.
– Stresik? – pytam, unosząc brew w górę.
– N-nie – jąka się, a ja marszczę brwi.
– Co z tobą nie tak? Powinieneś być podekscytowany, tryskać energią. Słuchaj, albo weźmiesz się w garść, albo pozbawię cię tego przywileju. Jasne? – Co za niewdzięczne dziecko!
– Jasne. – Skina głową.
– W takim razie uśmiechnij się, bo idziemy przekazać pacjentowi dobre wieści. – No to zaczynamy przedstawienie. 
– Doktor Black to świetny uzdrowiciel. Po prostu w pewnym momencie musimy przekazać pałeczkę. Musimy pozwolić im dorosnąć. I naprawdę, niech pan uwierzy, nie pozwoliłabym, aby tknął pana choćby palcem, gdybym nie była całkowicie pewna, że podoła – powtarzam to od kwadransa. Jak mantrę mającą podtrzymać pacjenta na duchu. Czy w to uwierzy? Czy zechce w to uwierzyć? To zależy tylko od niego. Więc teraz patrzę na niego spokojnie, starając przekazać temu człowiekowi, że oddaję go w najlepsze ręce. Że wiem, co robię. Pan Conners przygląda mi się uważnie, oceniając moje słowa. Po kilku pełnych wyczekiwania minutach skina ledwo zauważalnie głową.
– Będzie tam pani? – zadaje pytanie.
– Będę. I w razie czego przejmę dowodzenie. Ale nie będzie żadnego „w razie czego”. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. – Ostatnie zdanie, tylko je możemy podarować przerażonemu człowiekowi. Jego ostatnią nadzieję. Ściskam delikatnie dłoń, by dodać otuchy i uśmiecham się pokrzepiająco. Jedno za nami. Wychodzę spokojnym krokiem z pokoju, lecz gdy tylko oddalamy się na wystarczającą odległość, odwracam się do mojego rezydenta.
– To, co powiedziałam, to prawda. Widzę coś w tobie i jeżeli nie spartaczysz tej operacji, możesz stać się kimś. Mogokardiochirurgiem najwyższej klasy. Sama będę cię uczyć, ale wszystko zależy od tego jednego zabiegu. To twoje być albo nie być. Przyglądam ci się, pamiętaj – mówię i widzę całą gamę emocji na jego twarzy. Radość, nadzieję, napięcie, stres i na samym końcu strach. O tak, ma się czego bać. Zniszczę go, jeśli się pomyli. Już moja w tym głowa. 
Znów utknęłam w papierach. Całej stercie. Mam zawalone nimi całe biurko i najgorsze jest to, że ich nie ubywa!
– Masz od tego niewolników, dlaczego robisz to sama? – słyszę arogancki głos za plecami.
– Bo ja nie mam niewolników – odpowiadam prosto.
– Proszę cie, gdybym sam miał to wszystko wypełniać, nie zobaczyłbym sali na oczy. – Wzrusza ramionami.
– Owszem, masz rację. Śmiem jednak twierdzić, że oni strasznie gryzmolą. Nie wiem, jak udało im się skończyć Hogwart – mówię, krzywiąc się przy tym.
– Raczej jak przetrwali lekcje eliksirów. – Śmieje się, a ja razem z nim. Zaczyna chodzić po gabinecie i rozglądać się.
– Ładnie tu masz – stwierdza. Mały pokoik w kolorze beżowym, z biurkiem, dwoma krzesłami naprzeciwko niego i kanapą w rogu. Jedna szafa na fartuchy i kilka kwiatków. Nic nadzwyczajnego.
– Dziękuję – mruczę, składając podpis w karcie.
– Aaa... Co robiłaś w nocy trzy dni temu? –pyta cicho, spokojnie, niepozornie.
– Byłam... – urwałam gwałtownie i podniosłam głowę – O ty wężu podstępny! Ale dobry jesteś, przyznaję! Nic ci nie powiem! – krzyczę rozbawiona, rzucając w niego zmiętą kartkę. 
­– No ale czemu? – podnosi głos, zrezygnowany. Od trzech dni próbuje dowiedzieć się, gdzie zniknęłam tamtej nocy. I dowie się dziś wieczorem, musi tylko poczekać.
– Bo to moja sprawa – mruczę, wracając do przerwanego zajęcia. – Lepiej powiedz, co przygotowałeś dla Emmy.
– Tętniaka. I od kiedy zwracasz się do niej po imieniu? Zawsze warczysz na rezydentów po nazwisku jak nasz ulubiony profesorek – rzuca złośliwie.
– Odkąd jest potencjalną ciotką mojego dziecka – odbijam piłeczkę.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – mówi i bardzo szybko wychodzi z pokoju. Śmieję się jak prawdziwa wiedźma, oj tak. Będzie ślub i nie potrzebuję do tego wróżbiarskich zdolności. Przygryzam wargę, wciąż rozbawiona, czując coraz większe podekscytowanie na myśl o wieczorze. To już dziś! Moje przemyślenia przerywa dźwięk pagera, więc zrywam się i biegnę na ostry dyżur.
Na swój zwykły granatowy komplet zakładam w biegu żółty, jednorazowy fartuch. Wybiegam przed szpital, czekając na sanitariuszy z karetki. Oczywiście są one lepiej wyposażone niż te mugolskie, o wiele szybsze oraz bezpieczniejsze. Na miejscu zastaję już Ginny, Draco i kilku innych specjalistów. A więc to coś poważniejszego.
– Co się stało? – pytam, normując przyśpieszony oddech. 
– Podobno był atak – odpowiada zmartwiona Ginny. 
– Atak? Przecież to nie zdarzyło się od wojny – mówię, zdziwiona. 
– W razie gdybyś zapomniała, to śmierciożerca jest na wolności – wtrąca markotnie Malfoy. Ciągu dalszego rozmowy nie ma, ponieważ nadjeżdżają dwie karetki, a w tle słychać kolejne. Podchodzę do pierwszej z nich.
– Mężczyzna, trzydzieści siedem lat, wiele ran otwartych, podejrzenie klątwy tnącej. Był też pod wpływem klątwy torturującej, napady drgawek, raz zatrzymanie akcji serca – referuje wysoka szatynka, pchając nosze w kierunku budynku. Podaje mi kartę pacjenta.
– Bierzemy go na dwójkę. Eliksir na drgawki, przetoczcie mu krew i przemyjcie rany. Eliksir na wspomaganie pracy serca, uzupełnienie płynów i stała obserwacja – dyktuję, osłuchując mężczyznę. Kiedy wiem, że jego życiu nie zagraża nic więcej, idę do następnego przypadku. 
– Kobieta, dwadzieścia pięć lat, rozwarstwienie aorty, drgawki po zaklęciu torturującym, uraz głowy, liczne rany – relacjonuje Reed. 
– Bierzemy ją na salę, przypadek przejmuje Black, zawołaj go – mówię, ciągnąc łóżko w stronę wind. 
– Malfoy, mam tu uraz głowy i rozwarstwienie aorty, najpierw zajmę się tym, potem cię wezwę – krzyczę, znajdując go przy stanowisku piątym. 
– Panno Granger, ale czemu mam oddać przypadek? To mój pacjent. – Depcze mi po palcach rezydent.
– Bo z tego, co wiem, interesujesz się chirurgią ogólną, wiec może z łaski swojej znajdź uzdrowiciel Weasly-Zabini i jej się na coś przydaj! – tłumaczę tępakowi, wzywając windę. Wchodzę do niej sprawnie i szybko, a kiedy mają zamknąć się drzwi, przytrzymuję je dla mojego stażysty. 
– Nareszcie. – Podaję mu środek do dezynfekcji rąk. – Nie ma czasu się myć. Będziemy pracować razem, wykonujesz wszystkie polecenia bez gadania. Na pytania przyjdzie czas później – objaśniam, winda staje, a my idziemy na prawdziwe pole bitwy.
Tyle szkód wyrządził jeden człowiek, to nie do pomyślenia. To wręcz niemożliwe. Jakim cudem zdążył zranić aż pięciu ludzi, zanim przybyli aurorzy? Musi z kimś pracować, pytanie zatem brzmi, z kim. Wezwałam Draco, by zajął się głową. Aktualnie wierci dziurę w czaszce, a ja myję ręce i jestem cholernie głodna.
– Black, skocz mi po koktajl truskawkowy i zobaczymy na, co cię stać – mówię spokojnie, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. 
– To znaczy... – urywa, głośno przełykając ślinę. 
– Tak, przeprowadzisz swoja pierwszą samodzielną operację, a ja będę siedzieć obok, czytając bardzo interesującą książkę na temat zastosowania eliksiru pieprzowego w operacjach na otwartym sercu. Liczę, że ją skończę – odpowiadam i przechodzę do sali nr trzy, zostawiając zestresowanego i zszokowanego mężczyznę samego. 
– Pani Granger, chyba mamy problem – słyszę spanikowany głos.
– Ty masz problem, nie ja. Radź sobie – odpowiadam niewzruszona. 
– Cholernie duży problem – krzyczy.
– Twój pacjent odejdzie za trzydzieści sekund, masz zamiar coś z tym zrobić? – pytam, unosząc brew. 
– Nie mam poję... – przerywa w pół zdania i zaczyna pracować, a ja oddycham, uspokajając się. Uśmiecham się sama do siebie, jednak dobrze wybrałam.
Dom. Jak dobrze tu wrócić po całym dniu intensywnej pracy. Ściągam moje czerwone szpilki, zostawiając je przy kominku. Dżinsową kurtkę rzucam na oparcie fotela, a sama idę do kuchni po szklankę wody i resztkę wczorajszej pizzy. Może i nie wypada mi jeść takie śmieci w tym stanie, ale nic nie poradzę, że jestem zbyt zmęczona, aby zrobić cokolwiek innego. Przecieram oczy niczym pięciolatka i lokuję się wygodnie na kanapie. Mimo wszystko czuję dziecinne podekscytowanie. On tu zaraz będzie. Severus zawita w moim progu, skończy się ten cyrk na kółkach, prawda ujrzy światło dzienne. Wywołamy skandal na miarę światową. Jego słowa odbijają się echem w umyśle "Nie potrafię bez ciebie żyć". Pięć słów ważniejszych niż tysiąc innych. Moja nadzieja będzie płocha i ulotna, dopóki go nie zobaczę. Bo może mi się to przyśniło. Sen pełen realnych zdarzeń. Dźwięków, barw, tańczących par, szumu rozmów, śmiechu i jego. Tak pięknie wyglądał. Specjalnie skrojone na te okazje szaty, jak u osiemnastowiecznego dżentelmena, dodawały mu dostojności, pełne gracji ruchy wzbudzały podziw towarzyszy. Zdziwione spojrzenia oplatały nasze ciała podczas tego jednego walca, na który sobie pozwoliliśmy. Nie, to było zbyt piękne jak na sen. To był mój prywatny wielki dzień. Wszystko idzie ku dobremu, nareszcie. Severus powiedział, ze ogień trawił jego duszę, dym dostał się płuc. Uratowałam go, ale czy na pewno? Czy nie było zupełnie odwrotnie? Stałam na najlepszej drodze do autodestrukcji. Stawałam się pracoholiczką z przerostem ambicji. To on mnie nawrócił. Pokazał, jak żyć inaczej. Uświadomił, na co mogę liczyć i jak może wyglądać jutro. Moje przemyślenia przerywa dzwonek do drzwi wejściowych. Wstaję powoli, to nie może być Mistrz Eliksirów, skorzystałby z kominka. Podchodzę i wyglądam przez wizjer. Zaskoczona, otwieram.
– Mamo? Co się stało? – Po prostu wciągam ją do środka. Wygląda jak duch. Blada jak ściana, trzęsie się i szlocha, nie mogąc już oddychać. – Mamuś, przerażasz mnie. Oddychaj. Wdech, wydech. – Idzie za moją radą. Kiedy w końcu uspokaja się na tyle, by coś powiedzieć, przygląda mi się najpierw. Oceniając. Współczując. Pokazując ten straszny ból. Tusz zdążył jej się rozmazać, tworzy teraz nierówne koryta na policzkach. Wręcz białe usta ma zaciśnięte. Puls mi przyśpiesza. Wiem, już wiem, że to, co teraz powie, zburzy cały mój świat. Nic nie będzie takie samo. Najgorsze jest, że wiem, co mogło doprowadzić ją do tego stanu.
– Kto umarł? – W moim głosie brzęczy stal. Zakładam maskę, której nauczyłam się Severusa. Próbuję za wszelka cenę zachować spokój. 
– Ta-ta – odpowiada w końcu i znów wybucha płaczem. Sparaliżowana podchodzę do szklanej ściany. Nad Londynem znajdują się ciemne chmury. Po raz kolejny pada deszcz. Mój tatuś nie żyje. Mój tatuś nie żyje. Nie żyje. Krew odpływa sama nie wiem gdzie. Robi mi się zimno. Przeraźliwie zimno. Dotykam dłonią szyby, nie wiem czemu, może chcę się podtrzymać, żeby nie upaść. W kominku bucha zielony płomień i pojawia się Draco. Ma napięty wyraz twarzy. Swoje spojrzenie kieruje na mnie, mimo wszystko chyba jednak nie zauważa mojego stanu. 
Severus Snape został porwany. – Teraz po prostu robi mi się słabo. Przymykam oczy. Ojciec umarł. Mój facet zaginął. I znów nie wiem, jak to robię, ale nagle znajduję się przy bramie Hogwartu. Idę przed siebie, albo raczej słaniam się. Szosa, piach. Kamienne schody, W górę, w dół. Jeden zakręt, drugi, trzeci, czwarty. Łamię bariery ochronne. Wszystko mechanicznie, wszystko w zwolnionym tempie. Wchodzę do jego komnat, są puste. Puste. To dla mnie za wiele, za dużo. Nie daję rady. Najpierw uginają się pode mną kolana, pokój wiruje, potem jest już tylko ciemność. Zastanawiałeś się kiedyś, co się stanie, kiedy wielki dzień zamieni się w koszmar?






~~*~~


Hej.
Jeszcze raz przepraszam za opóźnienie. Rozdział chyba dobry, sami oceńcie. Znów rozłożyłam ciemne chmury nad Hermioną, ale cierpliwości, opłaci się. Nie będę się rozpisywać, ponieważ kończę rozdział na laptopie cioci. Proszę o komentarze.  Wydaje sie, że jest mniej treści niż zwykle, ale to nie prawda.  Udanych wakacji!!

Cornelia Grey!!