poniedziałek, 7 grudnia 2015

Rozdział 12

Kiedy tracisz grunt…
 “If I risk it all
Could you break my fall?”

Najgorsze dni naszego życia nie zaczynają się wcale z wielką pompą, nic ich nie zapowiada. Wstajemy rano z łóżka, choć gdzieś tam w środku zalega się lekki niepokój. Wykonujemy zwyczajne, rutynowe czynności, przez które zapominamy o dziwnym uczuciu i z kubkiem kawy w ręce udajemy się do pracy. Osoba za osobą, rozmowa za rozmową, kilka spokojnych chwil wyrwanych w przerwach. Monotonne koło zamyka się codziennie, tylko co się stanie, kiedy linie zostaną przerwane? Kiedy wyparta z pamięcią sprawa przypomni o sobie z głośnym hukiem? Czy jesteśmy na to gotowi? 
Od kilku godzin wpatruję się w skany całego ciała Severusa. Draco i Ginny zaoferowali mi swą pomoc, ale jak na razie ciągle stoimy w jednym miejscu, czyli na początku. Irytujący głosik w głowie podpowiada, że powinniśmy się poddać i pewnie ma rację, ale kwestionowanie go przychodzi mi zadziwiająco łatwo. Gryzę kęs kanapki i pocieram bolące mięśnie.
– Poddaję się. – Ginny siada ciężko na fotelu.
– Ja też mam dość. Nie ma żadnego medycznego powodu jego śpiączki. – Draco popiera moją przyjaciółkę.
– Może to zaklęcie? – pytam, sama nie do końca o tym przekonana. 
– Rozpoznalibyśmy – rzuca cicho Draco.
– Może jest nowe? – mówię, chociaż uważam to za absurd. 
– Wątpię, żeby je stworzyć, trzeba mieć możliwości, których raczej brak w Azkabanie. – Draco wzrusza bezradnie ramionami.
– W takim razie może to czarnomagiczne zaklęcie, wiecie, z rodzaju tych tak mrocznych, że nas o nich nie uczono. Mogło być też tak stare, że o nim zapomniano – odzywa się cicho Ginny. To ma sens.
– Może za dużo tych „może”, co? To raczej mało prawdopodobne. – Blondyn wylewa na mnie kubeł zimnej wody. Zabieram się za drugą kanapkę i opieram się o stół. 
– Nie odrzucajmy tej możliwości tak od razu. Nie mamy nic lepszego, wiem, że teoretycznie nie watro tracić czasu na coś, co ma minimalne szanse, ale gdyby każdy poddawał się na starcie, nie wymyślonoby nawet głupiego leku na katar. – Próbuję rozbroić go szczerością, chłopak wyraźnie mięknie.
– Nie chcę po prostu dawać ci złudnej nadziei. Jednak obiecuję, że sprawdzę ten trop. – Uśmiecha się lekko.
– Widzę, że ciąża zbiera już swoje żniwo. – Moja przyjaciółka puszcza do mnie oko, a moja głowa jak na sprężynce obraca się w jej stronę. 
– Co masz na myśli? – pytam, spanikowana.
– To twoja trzecia kanapka, zwykle zaspokajasz się jedną. Nie wspomnę już, że jest z tuńczykiem, którego nie znosisz – tłumaczy, wzruszając ramionami. Patrzę podejrzliwie na bułkę w mojej ręce, jakbym oskarżała ją o zabicie mi kota. Czy ona na prawdę jest z tuńczykiem? Przyglądam się jej dyskretnie i kiedy słowa Ginny się potwierdzają, odkładam kanapkę do pudełka.
– Gdybyś tylko widziała jej humorki. W porównaniu z nimi, jedzenie to nic – wtrąca Draco.
– Przestań tak nawet żartować, jestem stabilna emocjonalnie – warczę.
– Właśnie widzę – odpowiada bezczelnie, mam ochotę mu przywalić. I może nawet bym to zrobiła, winę zawsze mogę zgonić na hormony, ale dokładnie w tym momencie nasze pagery zaczynają dzwonić. Przeczytawszy krótką informację, zrywamy się i pośpiesznie wychodzimy. Dzisiejsza zmiana zapowiada się pracowicie. Dwie karetki z rannymi na miejscu, kolejnych pięć w drodze, a to jeszcze nie wszystko. Nie bawimy się w uprzejmości, po prostu biegniemy do izby przyjęć, by móc jak najszybciej pomagać. Przed wejściem zakładamy żółte fartuchy i jednorazowe rękawiczki. Biodrem popycham drzwi i wchodzę do piekła. 
– Co się stało? – pytam pielęgniarki, marszcząc brwi. Czuję, jak Draco na mnie wpada, więc robię krok do przodu, by nie stracić równowagi. Tuż przede mną przejeżdża ranny z całą eskortą magomedyków. Pojedyncze boksy są zapełnione, a pielęgniarki biegają od łóżka do łóżka. Z boku, na podłodze znajduje się kałuża krwi. 
– Wysadzono jedno ze skrzydeł Ministerstwa Magii. Minister wprowadził stan nadzwyczajny. We wszystkich budynkach publicznych zostaje zwiększona ochrona. Nie wiemy na razie, ilu jest rannych, trudno powiedzieć, ile osób było w środku. Kończą nam się miejsca, a pacjentów przybywa – dodaje szybko, zbyt zajęta, aby pozwolić, by opanował ją strach. 
– Kto ośmielił się wysadzić Ministerstwo Magii? – Zszokowany głos Ginny przebija się przez hałas.
– Śmierciożercy – odpowiadam cicho. 
– Które skrzydło zostało zburzone? – Głos mojej przyjaciółki robi się nagle strasznie wysoki i przerażony, zupełnie jakby coś sobie uświadomiła. Patrzy wyczekująco na kobietę przed nami, ale ta tylko kręci bezradnie głową. I wtedy mój mózg podpowiada mi, co tak wstrząsnęło Ginny. Blaise. Jej ukochany mąż, miłość jej życia pracuje przecież w gmachu rządu.
– Idź, my zajmiemy się pacjentami. Daj nam tylko znać jak najprędzej. No już, kobieto, nie pozwól by spotkało cię to, co mnie. To gówniane uczucie – mówię prosto z mostu, popychając ją lekko. Wybudza się z transu i biegnie po informację. Rzucam szybkie spojrzenie na całe pomieszczenie i do głowy przychodzi mi pewna myśl. Przechodzi koło mnie akurat szef magochirurgi, postawny mężczyzna koło sześćdziesiątki. Potrafi trzymać wszystko żelazną ręką, a przede wszystkim jest jednocześnie naszym przyjacielem. Rozwiązał już niejeden problem i darzymy go za to wielkim szacunkiem. 
– Szefie, wiem, gdzie można opatrywać rannych. – Łapię mężczyznę za łokieć, by go zatrzymać. Patrzy na mnie pytająco. – Stołówka jest wystarczająco duża, by pomieścić najmniej poszkodowanych – rzucam szybko. – Trzeba ją tylko przygotować.
– Garelick! Przeorganizuj stołówkę, niech znajdą się tam osoby bez bezpośredniego zagrożenia życia! – Szef krzyczy polecenie do ordynatora urazówki, potem patrzy na mnie – Dobra robota, Granger. – Puszczam mu oczko i idę zajmować się potrzebującymi. 
Podchodzę do łóżka numer trzy, na którym leży starsza kobieta. Kilka kosmyków jej siwych włosów wydostało się z jej ciasnego koka. Na białej koszuli ma czerwone plamy, rękaw marynarki jest podarty, a ołówkowa spódnica brudna od kurzu i sadzy. Mimo wszystko sprawia wrażenie jakby czegoś szukała, rozgląda się niespokojnie. 
– Dzień dobry. Nazywam się Hermiona Granger, zbadam panią, dobrze? – witam się z nią, przeglądając jednocześnie jej kartę. Biorę w rękę różdżkę i przykładam do jej klatki piersiowej. Kobieta łapie mnie za nadgarstek.
– Musisz go znaleźć – mówi niespodziewanie.
– Kogo? – Sprawdzam jej imię w papierach. – Grace, najpierw cię przebadam, potem zajmiemy się resztą.
– Nie, nie, musisz znaleźć mojego męża. Wszystko ze mną w porządku, muszę tylko wiedzieć, czy nic mu nie jest – kończy zdanie z wyraźnym trudem, ma problem z oddychaniem i zaczyna mocno kaszleć. Podaję jej odpowiedni eliksir.
– Nie przejmuj się nim teraz, na pewno się znajdzie. Musimy zająć się tobą – tłumaczę cierpliwie, ale ona kręci tylko przecząco głową. Wzdycham ciężko. – No dobrze, jak się nazywa?
– Spencer Farewell – odpowiada natychmiast, ściągając maskę. Patrzę dookoła, dwa łóżka dalej stoi mój rezydent.
– Black, jak skończysz, dowiedz się, proszę, czy jest tu gdzieś pacjent o nazwisku Spencer Farewell – wydaję krótki rozkaz, skina głową i oboje wracamy do przerwanych czynności.
– Czy teraz mogę cię przebadać? Nie przydasz mu się w niczym, szkodząc samej sobie – wyjaśniam, a ona w końcu się zgadza. Kilka minut później mówię jej, że musi tu tylko poleżeć. Dla pewności nakazuję zrobić jej badania, obiecując, że wrócę do niej, gdy tylko coś będę wiedziała. Przez następne czterdzieści minut sprawdzam stan poszkodowanych i zlecam następne badania. Sytuacja kolejnego przywiezionego pacjenta zmusza mnie do pójścia na blok, jednak chwilę przed tym znajduje mnie rezydent.
– Panno Granger, ten pacjent, o którym informacje kazała pani zebrać jest na sali z uzdrowicielem Malfoyem, robią mu kraniotomię. Wszystko idzie dobrze – pośpiesznie przekazuje. 
– Okej, myj się, asystujesz mi, zaraz przyjdę. – Zalewa mnie ulga. Idę znaleźć Grace. Leży na łóżku, jakaś pielęgniarka pomogła jej odświeżyć ubranie i obmyć ubrudzoną twarz.
– Mam wiadomości o pani mężu. Ma operację, zajmuje się nim magoneurochirurg Malfoy, jest najlepszy. Proszę się nie martwić, stan Spencera jest dobry, zrobią wszystko, co w ich mocy, by z tego wyszedł. – Pocieszająco dotykam jej dłoni. Przyjmuje moje wiadomości w ciszy. – Odwiedzę cię później – dodaję i idę na blok. 
Godzinę później wychodzę z sali, mój zabieg powiódł się, ale muszę regularnie sprawdzać, co się dzieje z pacjentem, i wiem już, że nie będę nocować w domu. Sytuacja na dole została opanowana, rannych nie było aż tylu, ilu się spodziewaliśmy, i to nie jest dobra wiadomość. Znaczy tylko to, że ofiar śmiertelnych było więcej, śmierć zebrała swoje żniwa. Martwię się o moją przyjaciółkę, ale wpadam na nią w drzwiach. Nie wygląda na zrozpaczoną, raczej na smutną.
– Co z Blaise’em? – pytam od razu.
– Nawdychał się tylko dymu, ale trzeba było zrobić mu prześwietlenie, bo uderzył w niego odłamek. Na szczęście w chwili wybuchu był pod Ministerstwem, a nie w jego gmachu – mówi, pocierając czoło. Wciąż ma na sobie swój ulubiony czepek w złote znicze, miała równie pracowity dzień co ja. 
– Wiadomo coś więcej? – Zastanawiam się, czemu uderzono akurat teraz. 
– Na razie nie mówią zbyt wiele. Ogłoszono oficjalną żałobę i czekamy, choć tak naprawdę wszyscy podejrzewają, kto to zrobił. Dumbledore zwołał zebranie o dwudziestej drugiej w Norze. – Idziemy przez zatłoczony korytarz i mimo że otacza nas tyle ludzi, panuje przerażająca cisza, przerywana od czasu do czasu wybuchem płaczu jakiejś rodziny. 
– Wiesz, czy Draco już skończył? Robił kraniotomię w trójce. – Muszę odwiedzić Grace, a nie chcę pójść do niej z pustymi rękoma. 
– Nie, jeszcze nie. – Kręci przecząco głową. Wymieniamy kilka zdań, a potem skręcam do pokoju mojej pacjentki. Siedzi na posłaniu, ma zamknięte oczy, a wyraz jej twarzy wykazuje skupienie. Kiedy wchodzę, patrzy na mnie z nadzieją.
– Wciąż go operują. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, poczekam z tobą. – Gestem wskazuje mi fotel, siadam wygodnie. Nie wiem czemu, ale darzę ją ogromną sympatią – przebywanie z nią sprawia mi przyjemność, a także uspokaja mnie. Nie wolno nam się przywiązywać do pacjentów, ale nikt nie może wpłynąć na nasze emocje. Szczególnie w tej pracy.
– Poznałam go, gdy miałam siedemnaście lat – zaczyna swą opowieść po chwili ciszy. – Jest ode mnie starszy o dwie dekady, był moim nauczycielem, to było niedopuszczalne, a jednak już po pierwszym spotkaniu wiedzieliśmy, że tak łatwo o sobie nie zapomnimy. Prowadził interesujące wykłady i był niezwykle inteligentny, ale także miał diabelnie trudny charakter. Byłam straszną niezdarą, w pierwszym dniu jego pracy wylałam na niego atrament. Do tej pory pamiętam jego wrzaski, wlepił mi tygodniowy szlaban i odjął pięćdziesiąt punktów. Unikałam go potem jak tylko mogłam do końca roku, choć nie powstrzymało go to od ciągłych złośliwości na temat mojego braku gracji. – Wzdycha i milknie na kilka minut, jakby przypominała sobie co było dalej. – Rok szkolny się skończył i oboje poszliśmy swoimi ścieżkami, ja uczyłam się latami, a on nauczał innych, aż nastąpiła pierwsza wojna. Walczyłam dzielnie, moim zadaniem było przenoszenie wiadomości. Pewnego dnia wracałam późnym wieczorem przez nieciekawe uliczki Londynu, gdzie były nałożone zaklęcia antydeportacyjne. Miałam przy sobie ważne informacje dotyczące pracy Dumbledore’a. Drogę zastąpiło mi trzech czarodziejów, niby nie powinno mnie to przestraszyć, przecież walczyłam z wrogami już nie raz, ale tym razem byłam sama. Nikt nie mógł mi pomóc i z jakiegoś powodu straciłam przez to pewność siebie. Podjęłam jednak walkę, szło mi całkiem nieźle jak na trzech przeciwników, wyeliminowałam jednego z nich już po kilku minutach, ale pozostali nie dali się tak łatwo. Przez moment w mojej głowie pojawiła się myśl, że to koniec. Zginę na podejrzanej ulicy, a moje ciało znajdą jutro rano na chodniku. I wtedy tuż obok mnie pojawiła się kolejny czarodziej. Rzucił zaklęcie tak potężne, że jego rywala odrzuciło na dobre kilka metrów, już podczas lotu stracił przytomność. Podbudowana, posłałam trzeciego na ścianę i spojrzałam na mojego wybawcę. – Zaśmiała się radośnie. – Ależ wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam kto to. Wypominał mi to przez kolejne kilka tygodni w kwaterze głównej. Zdenerwował mnie do tego stopnia, że kiedy pewnego razu wszyscy szykowali się do spania, a reszta była na misjach, zaczaiłam się na niego na korytarzu. Złapałam go za koszulę i przystawiłam do ściany. A trzeba wspomnieć, że byłam dwa razy mniejsza, ale tak mnie denerwowały jego uszczypliwości, że nie panowałam nad sobą. Miałam na niego nawrzeszczeć i zostawić, ale on wtedy nachylił się nade mną i jego usta delikatnie dotknęły moich, musnęły je nieśmiało, niepewnie. Złość uleciała, kolana ugięły się, a w brzuchu motyle odtańczyły taniec radości. Rozbroił mnie całkowicie jednym niewinnym pocałunkiem. Od tamtej chwili, a było to sześćdziesiąt lat temu, nie rozstaliśmy się na dłużej niż to konieczne. Nigdy nie mieliśmy dzieci, ale spędziliśmy razem najpiękniejsze dni naszego życia. Nie mogę go teraz stracić, mam tylko jego. Mojego kochanego, upartego męża – kończy swą historię. Kilka samotnych łez płynie po jej policzkach, podaję jej chusteczkę. Nie mogę tu zostać, czuję, jak zaciska mi się gardło.
– Wszystko będzie dobrze, Spencer wróci do ciebie. Jak tylko pojawi się na sali, to cię do niego zawiozę. – Uśmiecham się pokrzepiająco, a przynajmniej mam nadzieję, że tak to wygląda.
– Czy byłabyś tak miła i przyniosłabyś mi coś ciepłego do picia? To zawsze uspokaja – nie potrafię jej odmówić. Muszę się przejść, zanim hormony wezmą górę i też się rozpłaczę. 
– Oczywiście, sprawdzę przy okazji co z twoim mężem. – Wstaję zbyt szybko, przed oczami latają mi mroczki, ale tak szybko jak się pojawiają, tak i znikają. Przykładam dłoń do brzucha i kieruję się w stronę drzwi.
– Jesteś dobrą osobą, skarbie. Twoje dziecko ma szczęście. – Jej głos zatrzymuje mnie na moment, obracam się i skinieniem daję znak, że usłyszałam. Nie wiem, skąd wie o maleństwie rozwijającym się pod moim sercem. Staję przy pierwszej napotkanej szybie i odwrócona do niej bokiem, dyskretnie sprawdzam, czy już coś widać. Tak, jak na czwarty miesiąc przystało, zaczyna pojawiać się delikatna linia świadcząca o nowym życiu. Głaszczę ją czule, starając się pamiętać o wizycie kontrolnej za dwa dni. Powinnam też powiększyć szpitalny zestaw ubrań, im luźniejszy strój, tym dłużej będę mogła ukrywać ciążę.
Podchodzę do maszyny z napojami, wrzucam kilka knutów, wciskam przycisk koło rysunku herbaty i czekam. Rozglądam się dookoła i z zadowoleniem zauważam blond czuprynę.
– Draco! – wołam do niego, obraca się w moją stronę i podchodzi. 
– O co chodzi? – pyta, zmęczony.
– Operowałeś męża mojej pacjentki, Spencera Farewella. Jak poszło? Czekam z jego żoną na informacje od dawna – tłumaczę pośpiesznie. 
– Dobrze, szybko zareagowaliśmy, wyjdzie z tego – odpowiada spokojnie. 
– Świetnie, przekażę jej dobre wieści. Wiesz, że są razem od sześćdziesięciu lat? Jak słyszysz takie historie, to aż zaczynasz wierzyć w szczęśliwe zakończenia. Sześć dekad z jedną osobą... Oddałabym wiele, by spędzić z Severusem choć jedną. – I mimo że zaczęłam radośnie, to ostatnich kilka słów wypowiedziałam z goryczą.
Zabieram kubek z herbatą i odchodzę bez pożegnania. Droga z powrotem mija szybko. Grace leży na łóżku z zamkniętymi oczami i choć bardzo bym chciała dać jej pospać, to nie mogę pozwolić, by cały czas się zamartwiała. Stawiam napój na stoliku i lekko poruszam kobietą. Nie reaguje, więc powtarzam moją czynność jeszcze kilka razy, ale nic się nie dzieję. 
– Grace! – krzyczę, już lekko spanikowana, i sprawdzam pracę jej serca – nie bije. Nie bije już od jakiś dwudziestu minut i choć od razu przystępuję do reanimacji, nic to nie da. Zgon z przyczyn naturalnych, kto by pomyślał: przeżyła zamach na Ministerstwo, by umrzeć kilka godzin później.
– Och, Grace. – Kręcę bezradnie głową, siadam tam, gdzie poprzednio, teraz już nie hamuję łez. Pozwalam im spokojnie skapywać z policzków na bluzkę. Tyle zła się dziś wydarzyło, tyle ludzi coś straciło. Trzeba jak najszybciej złapać tych, którzy dopuścili się tej zbrodni, bo nie spoczną, dopóki nie skończą tego, co zaczęli. Ich celem nie jest zabijanie, dążą do czegoś straszniejszego, chcą, byśmy stracili grunt pod nogami, znów żyli w strachu.
Wycieram mokrą twarz, kiedy odzywa się mój pager. Jedno spojrzenie na jego ekran i już jestem na korytarzu, biegnę ile sił do sali Severusa. W mojej głowie pojawiają się same czarne scenariusze. Chcę zdążyć, bo nie mogę go stracić. Tuż przy drzwiach jego pokoju wpadam w ramiona Malfoya. Zatrzymuje mnie i mocno trzymając, zaczyna mówić.
– Żyje, spokojnie, żyje. Twoja teoria nie dawała mi spokoju, więc napisałem do ojca. Wysłał mi odpowiedź, gdy operowałem. Miałaś racje, to było bardzo stare czarnomagiczne zaklęcie. Udało mi się je zdjąć, ale... – Ogarnia mnie takie szczęście, że nie zauważam jego wahania. Pragnę się tylko z nim spotkać, zobaczyć na własne oczy. Obudził się, wrócił do mnie. Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie zmieszanie Draco.
– Ale? – pytam, truchlejąc, w myślach przygotowuję się na potężny cios. Tak, życie znów pokazuje mi swoje uroki.
– Nie pamięta waszego związku, myśli, że wciąż trwa wojna – szepcze głosem przepełnionym bólem. Cios jest potężniejszy, niż zakładałam początkowo, serce zamiera mi na kilka cennych sekund, a kiedy zaczyna pracować o wiele za szybko, znów tracę grunt pod nogami...



~~*~~
Cześć!
Blogger mi dziś szaleje, rozdział w terminie, ostatecznym, bo ostatecznym, ale wyrobiłam się.   Dziękuje, ze czekaliście i być może postaram sie coś dodać w święta, ale nic nie obiecuje. Proszę o komentarze...

Cornelia Grey..

P.S. Chyba trochę popędziłam z fabułą, poprawie się..

sobota, 7 listopada 2015

Rozdział 11

Ulotna cierpliwość.

"Są chwile... chwile, które w ułamku sekundy zmienią twoje życie na zawsze, i zanim się zorientujesz... jesteś gdzieś indziej."

            Mugolscy psychologowie twierdzą, że samotność jest dziedziczna. Dziedziczymy to, jak bardzo jesteśmy na nią wrażliwi, jak bardzo cierpimy z jej powodu. Może coś w tym jest, chociaż są ludzie, którzy czerpią z niej siłę – jak Severus. To ona ukształtowała jego charakter, ironię i sarkazm – nieodłączną broń, którą zniszczył więcej osób niż różdżką. Samotność jest matką geniuszu, to ona wynalazła leki na choroby tego świata, ale stworzyła też idee, za które giniemy na polu bitwy. Jeśli zapytacie szurniętych Panów Zła, nie powiedzą wam, że są szaleni, podadzą setki argumentów tłumaczących ich czyny, bo naszą największą potrzebą, jako ludzkości, jest bycie dobrym, nie uniknięcie samotności. To skutek naszych idei, geniuszu i pragnień – i jesteśmy gotowi za to wszystko zapłacić. Niewielką cenę – a przynajmniej tak myślimy, czas pokazuje, w jak wielkim jesteśmy błędzie, jednak w większości przypadków jest już za późno. Dlatego koniec końców spora część społeczeństwa wybiera ludzi zamiast geniuszu, ale nie on: Severus Snape, mistrz eliksirów zapisze się na kartach historii jako bohater, który walczył do ostatniej sekundy i poddał się dopiero tuż przed metą. Przez tyle lat żył z samym sobą, że kiedy pojawiłam się ja, jego była uczennica, Gryfonka z krwi i kości, stchórzył. Uciekł, raniąc miłość swojego życia. Sporo czasu zajęło mi dojście do powodów, przez które to zrobił, więc dziś, kiedy znam prawdę, jestem już po prostu niecierpliwa. 
Stoję przed tablicą operacji ubrana w swój zwykły strój do zabiegów i gapię się na nią już dobre piętnaście minut, co normalne na pewno nie jest, i wiem, że wszyscy to zauważyli, ale boją się zwrócić mi uwagę. W ciągu kilku ostatnich dni zyskałam opinię wariatki. Moje zachowanie odbiega od normy i nikt nie wie, z jakiego powodu, nikt poza moimi przyjaciółmi, ale oni z kolei chuchają na mnie i dmuchają, jakby najmniejszy podmuch wiatru miał zmieść mnie z powierzchni ziemi. Może to i prawda, kto to wie? Na pewno nie potrzebuję teraz izolacji, chcę pracy, chcę wielogodzinnej operacji, która zmusi mnie do niemyślenia o niczym innym jak otwartym pacjencie przede mną. Jeszcze raz przeczesuję wzrokiem białą tablicę rozpisów i podświadomie, gdzieś tam w najodleglejszym kącie mego umysłu znam powód. Szukam jego nazwiska, a w zasadzie modlę się, żeby go tu nie zobaczyć. Mogłabym siedzieć przy nim i pewnie tak byłoby łatwiej, ale ciągle ktoś u niego jest. Rano pani Weasley robi szalik na drutach, spoglądając na niego smutno, później Minerwa, a na wieczór odwiedza go sam Albus Dumbledore – kto by pomyślał, że tak trudno mi będzie się dopchać? 
– Zamurowało cię? – Draco pojawia sie znikąd i macha mi ręką przed oczami
– Na twój widok – odpowiadam odruchowo.
– Czyli słyszałaś pogłoski? – pyta konspiracyjnie, nachylając się w moja stronę.
– Mianowicie? – Unoszę brew.
– Twierdzą, że jestem boski – szepcze, a ja nie mogę się powstrzymać i wybucham gromkim, szczerym śmiechem. Patrzy na mnie oburzony, więc uspokajam się z wysiłkiem i obdarzam go krzywym uśmiechem.
– Wiesz, że podkradanie leków jest karalne? Dobrze ci radzę: ogranicz – kpię z niego w najlepsze.
– Ale masz humorek, ciąża robi swoje? – odwdzięcza mi się, chyba wciąż nie wybaczył mi mojej tajemnicy.
– Niska tolerancja na głupotę. – Nie tracę rezonu. Po tych słowach odchodzę z wysoko uniesioną głową. Już po chwili wychodzę bocznymi drzwiami na klatkę schodową i wspinam się na dach. Drzwi cicho skrzypią, kiedy je uchylam i wślizguję się do mojego azylu. Wiatr plącze kosmyki włosów, które wydostały się z koka, zaciągam się zapachem deszczu. To wyjątkowa chwila, rzadko zdarza się, by nie padało w tym mieście. Spokojnym krokiem podchodzę do barierki i opieram się o nią, mając przed sobą piękny widok na cały Londyn. Mgła, która zazwyczaj otula wszystko w zasięgu, powoli opada, widoczność się poprawia.
„W kominku cicho trzaskał ogień, oświetlając pogrążoną w ciemności komnatę. Zgarbiony mężczyzna siedział przy swoim potężnym, starym biurku, zawzięcie coś czytając. Nagle przekreślił całą pracę jednym szybkim ruchem swym kruczym piórem i zanotował odpowiednią notatkę pod spodem. Pozwolił sobie na ciężkie westchnięcie, zanim zabrał się za kolejną rolkę pergaminu. Jego spiętą postawa wyraźnie dawała znać, że jest na krańcu wytrzymałości. Zerknął na zegar wiszący na ścianie, a zaraz potem na pomarańczowe płonienie, licząc, że zmienią swą barwę pod jego spojrzeniem. Kiedy tak się nie stało, wrócił do przerwanej czynności, ale już kilka chwil później rzucił stos prac na blat, mrucząc pod nosem stek przekleństw. Jednym machnięciem różdżki wyczarował sobie filiżankę mocnej, gorzkiej herbaty, niektórzy mogliby stwierdzić, że identycznej jak jej właściciel.
Mężczyzna oczekiwał z coraz większym zniecierpliwieniem jej przybycia. Zawsze się spóźniała, a jego to nieustannie irytowało – lata wlepiania szlabanów wykształciły w nim ten nawyk. Doskonale wiedział, że czas nie należy do niej, ale zwykle dawała znać, zanim szła na salę operacyjną. Ich związek nie był typowy, spotykali się zazwyczaj w nocy, wyrywając kilka godzin bliskości. Nie chcieli się afiszować, to miała być ich cicha, intymna i całkowicie zakazana historia. Dzieliło ich tyle lat, przeszłość, czyny, marzenia i wizje, a mimo to żadne nie umiało powiedzieć „dość”. Czuł jednak gdzieś w kościach, że w końcu będzie musiał to zrobić, ich zażyłość sprowadzała na nią niebezpieczeństwo. Nawet teraz, w tych spokojnych czasach, bez psychopatycznego czarnoksiężnika na karku. Wiedział już, że nie będzie łatwo, pozwolił jej podejść stanowczo za blisko i czy tego chciał, czy nie, będzie tęsknił. Jej ogień zmienił lodowiec, którym był przez tyle czasu, w ocean. Nie umiał podać konkretnego momentu jego zauroczenia. Pociągała go jej inteligencja i styl walki, miał okazję widzieć ją w akcji podczas wielkiej bitwy i jednego był całkowicie pewien. Nawet on, doskonały żołnierz, śmierciożerca, doświadczony czarodziej, miałby problem ją pokonać. Nie twierdził, że by mu się nie udało, co to to nie, ale wiedział, że ona byłaby godnym przeciwnikiem. To byłaby piękna walka, nie wyszliby z niej cało. Kiedy więc wsiadł z nią do tej przeklętej windy, po trzech latach braku kontaktu, pozwolił sobie na chwilę zapomnienia. Zresztą nie protestowała. Podczas trwania ich spotkań, a także z daleka, tak, by nikt go nie nakrył, obserwował ją uważnie. Nie byłą taka jak kiedyś, książkową wiedzę zamieniła w praktyczną, robiła wszystko, by jej pacjenci wyzdrowieli, a zainteresowanych mężczyzn odpychała z klasą, bez ckliwych bajeczek. Stała się przez lata kobietą piękną i niebezpieczną. Nie przyznałby się do tego nawet w trakcie tortur, a może szczególnie wtedy, ale znał ją na wylot. Marszczyła czoło, kiedy starała się rozwikłać zagadkę, zakręcała swe loki na palcu podczas czytania, przygryzała dolną wargę, próbując uspokoić nadciągający wybuch gniewu. Mruczała seksownie z przyjemności, leżąc na kanapie przed kominkiem, z kubkiem magicznego kakao, jak miała zwyczaj je nazywać. Lubił w niej to wszystko z każdym dniem coraz bardziej, choć nigdy jej tego nie powiedział. Płomienie w kominku zasyczały ostrzegawczo, po czym zmieniły swą barwę na szmaragdową, rozległ się potężny huk i jego oczom ukazała się ona. Odrobinę ubrudzona sadzą, zmęczona, ale mimo wszystko urokliwa. Chyba zrobił się sentymentalny na stare lata – albo nigdy nie dopuszczał do głosu swej romantycznej natury, w czasach wojny nie było to rozsądne. Rzuciła niedbale torbę na podłogę, przeszła krok i zdjęła czarne szpilki. Przeciągła się, by rozluźnić spięte mięśnie, i w końcu swą uwagę skupiła na nim. 
Witaj, Severusie – wymruczała i zbliżyła się do niego, a kiedy była blisko, nachyliła się nad biurkiem i pocałowała go w usta. Szybko, słodko, jakby miała robić to codziennie, przez resztę ich życia.
Spóźniłaś się – wypomniał jej, przekrzywiając głowę.
– A to jakaś nowość? – zapytała, kierując się na kanapę i przy okazji zrzucając z siebie sweter.
Pilna operacja, komplikacje, a może zatrzymał cię jakiś kawaler do wzięcia? – Uniósł kpiąco swą brew.
Kawaler, wysoki, postawny, o ciemnych, wręcz czarnych tęczówkach. Trochę starszy, diabelnie inteligentny – wyrecytowała, wtulając się w poduszkę.
Musisz koniecznie nas kiedyś poznać. – Przekradł się za kanapę, na której leżała, i teraz spoglądał na nią z góry. 
Spójrz w lustro, myślę, że macie wiele wspólnego. Dogadacie się – odpowiedziała sennie. Severus na te słowa uśmiechnął się lekko, tak jak pozwalał sobie tylko w jej obecności.
Miałam komplikacje przy bajpasach. Duża dziura, jeszcze więcej krwi – dopowiedziała po chwili. 
– Straszna z ciebie bałaganiara – powiedział, rozglądając się po pomieszczeniu. Machnął raz różdżką i wszystkie jej rzeczy ułożyły się schludnie na półce.
– Ty za to jesteś pedantem, dopełniamy się ­– rzuciła. ­– Muszę wcześnie wstać, żeby iść do domu jeszcze przed dyżurem. Czy możemy porozmawiać jutro? Jestem padnięta. – Severus na te słowa podszedł do niej i wziął delikatnie na ręce, następnie kierując się w stronę sypialni.
Jesteś w domu – wyszeptał w jej włosy, gdy była już na granicy snu i jawy."
Gdy przypominam sobie to zdarzenie, łzy zbierają mi się w oczach. Znak nadchodzącego załamania. Pierwsze gorące krople zabiera ze sobą wiatr. Kręci mi się w głowie, a żołądek skręca mi się z głodu. Muszę odsunąć się od barierki, bo inaczej może to skończyć się źle, bardzo źle. Problem polega na tym, że moje mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa, więc koncentruję się na tyle, ile potrafię, i stawiam krok w tył, puszczam metalową poręcz i siadam, opierając się o ścianę. Chowam twarz w dłoniach. Merlinie, jestem taka żałosna.
– Co ja mam zrobić, tato? – Pytanie opuszcza moje usta, ale odpowiada mi tylko mocniejszy podmuch wiatru. Jestem sama, zostałam sama i nikt nie może zaprzeczyć, wszystkie moje próby życia w normalny sposób spełzły na niczym. Chcę tylko znów poczuć się jak w domu, usłyszeć jego kojący baryton i zobaczyć w jego oczach to, za co gotowa jestem spalić świat. Miłość, o której nigdy nie mówił, a którą zawsze okazywał drobnymi gestami, nic nie znaczącymi dla innych osób, a które dla nas były potwierdzeniem, siłą. Chcę znów to poczuć. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od zwykłego, szybkiego numerku w hotelowym pokoju. No dobra, nie był zwykły. I jak u wariatki przystało, ta myśl sprawia, że chce mi sie śmiać, choć po policzkach wciąż płyną łzy.
„– Profesorze, pan na prawdę jest świetny we wszystkim – odzywam się zaczepnie. – Walczę z zamkiem mojej kwiecistej sukienki.
            – Fakt, że musiałem ci to udowodnić, Granger, świadczy tylko i wyłącznie o twojej inteligencji... lub jej braku. – Staje za mną i wyręcza mnie w momencie, w którym chciałam użyć różdżki. Jego uwagę komentuję cichym śmiechem. 
– Niezmiernie mi ulżyło, że to, co się tu NIE stało, nie zmieniło naszych stosunków – akcentuję słowo „nie”, kiedy przeglądam się w lustrze.
Czyli nie oczekujesz teraz ballad pod oknem i czekoladek na łóżku? Dobry Merlinie, ulżyło mi – kpi ze mnie w najlepsze.
Merlinie, uchowaj – mruczę pod nosem, a głośniej dodaję. – Dzień, w którym Severus Snape zaśpiewa pod moim balkonem, będzie zdecydowanie moim ostatnim. – Trzymam dłoń na klamce, kiedy zatrzymuje mnie jego głos.
To może NIE wydarzyć się jeszcze raz w moich komnatach, w piątek o ósmej wieczorem, Granger. – Nic nie odpowiadam, rzucam mu tylko zalotne spojrzenie i znikam z uśmiechem zwycięzcy na ustach.”
Muszę go zobaczyć. Wstaję, ocieram twarz i wchodzę do budynku. Droga z dachu do niego jest krótka i prosta, znam ją na pamięć, więc już po chwili stoję przy jego łóżku.  Gdziekolwiek by się nie znalazł, zawsze znajdę ścieżkę do niego. Może zaprzeczać, kłamać i kręcić, ale to samotność go takim ukształtowała. Stworzyła człowieka niezłomnego, bohatera, wojownika i czy wszechświat tego chce, czy nie, nasz dzień nadejdzie.
– Dowiem się, czemu wciąż śpisz, choćbym musiała szukać do końca swojego marnego życia. – Bo umiem bez ciebie żyć… ale nie chcę.



***
Cześć!
Ja mówię spóźniłam się, wy nic nowego. Oznajmiam bez bety, wy na to normalka. Linią mojej obrony jest fakt, że z babcią nie wygracie.  Ale przejdźmy do ważniejszych kwestii, mianowicie pytania :" Coś ty zrobiła z Severusem!?" W książce nigdzie nie jest napisane jak zachowuje sie Snape w stosunku do swojej ukochanej. Jego wieczna miłość do Lily, może świadczyć, ze gdzieś tam w głębi duszy był romantykiem. Przynajmniej ja tak to sobie wyobrażam. Dlaczego wspominania? Bo koleżanka zwróciła mi uwagę, że jej go brakuje, mi szczerze powiedziawszy też. Rozdział zostawiam waszej ocenie, wytłumaczyłam wszystko co mogłam. Miłego czytania!

Cornelia Grey! ( wiecznie spóźniona )