poniedziałek, 7 grudnia 2015

Rozdział 12

Kiedy tracisz grunt…
 “If I risk it all
Could you break my fall?”

Najgorsze dni naszego życia nie zaczynają się wcale z wielką pompą, nic ich nie zapowiada. Wstajemy rano z łóżka, choć gdzieś tam w środku zalega się lekki niepokój. Wykonujemy zwyczajne, rutynowe czynności, przez które zapominamy o dziwnym uczuciu i z kubkiem kawy w ręce udajemy się do pracy. Osoba za osobą, rozmowa za rozmową, kilka spokojnych chwil wyrwanych w przerwach. Monotonne koło zamyka się codziennie, tylko co się stanie, kiedy linie zostaną przerwane? Kiedy wyparta z pamięcią sprawa przypomni o sobie z głośnym hukiem? Czy jesteśmy na to gotowi? 
Od kilku godzin wpatruję się w skany całego ciała Severusa. Draco i Ginny zaoferowali mi swą pomoc, ale jak na razie ciągle stoimy w jednym miejscu, czyli na początku. Irytujący głosik w głowie podpowiada, że powinniśmy się poddać i pewnie ma rację, ale kwestionowanie go przychodzi mi zadziwiająco łatwo. Gryzę kęs kanapki i pocieram bolące mięśnie.
– Poddaję się. – Ginny siada ciężko na fotelu.
– Ja też mam dość. Nie ma żadnego medycznego powodu jego śpiączki. – Draco popiera moją przyjaciółkę.
– Może to zaklęcie? – pytam, sama nie do końca o tym przekonana. 
– Rozpoznalibyśmy – rzuca cicho Draco.
– Może jest nowe? – mówię, chociaż uważam to za absurd. 
– Wątpię, żeby je stworzyć, trzeba mieć możliwości, których raczej brak w Azkabanie. – Draco wzrusza bezradnie ramionami.
– W takim razie może to czarnomagiczne zaklęcie, wiecie, z rodzaju tych tak mrocznych, że nas o nich nie uczono. Mogło być też tak stare, że o nim zapomniano – odzywa się cicho Ginny. To ma sens.
– Może za dużo tych „może”, co? To raczej mało prawdopodobne. – Blondyn wylewa na mnie kubeł zimnej wody. Zabieram się za drugą kanapkę i opieram się o stół. 
– Nie odrzucajmy tej możliwości tak od razu. Nie mamy nic lepszego, wiem, że teoretycznie nie watro tracić czasu na coś, co ma minimalne szanse, ale gdyby każdy poddawał się na starcie, nie wymyślonoby nawet głupiego leku na katar. – Próbuję rozbroić go szczerością, chłopak wyraźnie mięknie.
– Nie chcę po prostu dawać ci złudnej nadziei. Jednak obiecuję, że sprawdzę ten trop. – Uśmiecha się lekko.
– Widzę, że ciąża zbiera już swoje żniwo. – Moja przyjaciółka puszcza do mnie oko, a moja głowa jak na sprężynce obraca się w jej stronę. 
– Co masz na myśli? – pytam, spanikowana.
– To twoja trzecia kanapka, zwykle zaspokajasz się jedną. Nie wspomnę już, że jest z tuńczykiem, którego nie znosisz – tłumaczy, wzruszając ramionami. Patrzę podejrzliwie na bułkę w mojej ręce, jakbym oskarżała ją o zabicie mi kota. Czy ona na prawdę jest z tuńczykiem? Przyglądam się jej dyskretnie i kiedy słowa Ginny się potwierdzają, odkładam kanapkę do pudełka.
– Gdybyś tylko widziała jej humorki. W porównaniu z nimi, jedzenie to nic – wtrąca Draco.
– Przestań tak nawet żartować, jestem stabilna emocjonalnie – warczę.
– Właśnie widzę – odpowiada bezczelnie, mam ochotę mu przywalić. I może nawet bym to zrobiła, winę zawsze mogę zgonić na hormony, ale dokładnie w tym momencie nasze pagery zaczynają dzwonić. Przeczytawszy krótką informację, zrywamy się i pośpiesznie wychodzimy. Dzisiejsza zmiana zapowiada się pracowicie. Dwie karetki z rannymi na miejscu, kolejnych pięć w drodze, a to jeszcze nie wszystko. Nie bawimy się w uprzejmości, po prostu biegniemy do izby przyjęć, by móc jak najszybciej pomagać. Przed wejściem zakładamy żółte fartuchy i jednorazowe rękawiczki. Biodrem popycham drzwi i wchodzę do piekła. 
– Co się stało? – pytam pielęgniarki, marszcząc brwi. Czuję, jak Draco na mnie wpada, więc robię krok do przodu, by nie stracić równowagi. Tuż przede mną przejeżdża ranny z całą eskortą magomedyków. Pojedyncze boksy są zapełnione, a pielęgniarki biegają od łóżka do łóżka. Z boku, na podłodze znajduje się kałuża krwi. 
– Wysadzono jedno ze skrzydeł Ministerstwa Magii. Minister wprowadził stan nadzwyczajny. We wszystkich budynkach publicznych zostaje zwiększona ochrona. Nie wiemy na razie, ilu jest rannych, trudno powiedzieć, ile osób było w środku. Kończą nam się miejsca, a pacjentów przybywa – dodaje szybko, zbyt zajęta, aby pozwolić, by opanował ją strach. 
– Kto ośmielił się wysadzić Ministerstwo Magii? – Zszokowany głos Ginny przebija się przez hałas.
– Śmierciożercy – odpowiadam cicho. 
– Które skrzydło zostało zburzone? – Głos mojej przyjaciółki robi się nagle strasznie wysoki i przerażony, zupełnie jakby coś sobie uświadomiła. Patrzy wyczekująco na kobietę przed nami, ale ta tylko kręci bezradnie głową. I wtedy mój mózg podpowiada mi, co tak wstrząsnęło Ginny. Blaise. Jej ukochany mąż, miłość jej życia pracuje przecież w gmachu rządu.
– Idź, my zajmiemy się pacjentami. Daj nam tylko znać jak najprędzej. No już, kobieto, nie pozwól by spotkało cię to, co mnie. To gówniane uczucie – mówię prosto z mostu, popychając ją lekko. Wybudza się z transu i biegnie po informację. Rzucam szybkie spojrzenie na całe pomieszczenie i do głowy przychodzi mi pewna myśl. Przechodzi koło mnie akurat szef magochirurgi, postawny mężczyzna koło sześćdziesiątki. Potrafi trzymać wszystko żelazną ręką, a przede wszystkim jest jednocześnie naszym przyjacielem. Rozwiązał już niejeden problem i darzymy go za to wielkim szacunkiem. 
– Szefie, wiem, gdzie można opatrywać rannych. – Łapię mężczyznę za łokieć, by go zatrzymać. Patrzy na mnie pytająco. – Stołówka jest wystarczająco duża, by pomieścić najmniej poszkodowanych – rzucam szybko. – Trzeba ją tylko przygotować.
– Garelick! Przeorganizuj stołówkę, niech znajdą się tam osoby bez bezpośredniego zagrożenia życia! – Szef krzyczy polecenie do ordynatora urazówki, potem patrzy na mnie – Dobra robota, Granger. – Puszczam mu oczko i idę zajmować się potrzebującymi. 
Podchodzę do łóżka numer trzy, na którym leży starsza kobieta. Kilka kosmyków jej siwych włosów wydostało się z jej ciasnego koka. Na białej koszuli ma czerwone plamy, rękaw marynarki jest podarty, a ołówkowa spódnica brudna od kurzu i sadzy. Mimo wszystko sprawia wrażenie jakby czegoś szukała, rozgląda się niespokojnie. 
– Dzień dobry. Nazywam się Hermiona Granger, zbadam panią, dobrze? – witam się z nią, przeglądając jednocześnie jej kartę. Biorę w rękę różdżkę i przykładam do jej klatki piersiowej. Kobieta łapie mnie za nadgarstek.
– Musisz go znaleźć – mówi niespodziewanie.
– Kogo? – Sprawdzam jej imię w papierach. – Grace, najpierw cię przebadam, potem zajmiemy się resztą.
– Nie, nie, musisz znaleźć mojego męża. Wszystko ze mną w porządku, muszę tylko wiedzieć, czy nic mu nie jest – kończy zdanie z wyraźnym trudem, ma problem z oddychaniem i zaczyna mocno kaszleć. Podaję jej odpowiedni eliksir.
– Nie przejmuj się nim teraz, na pewno się znajdzie. Musimy zająć się tobą – tłumaczę cierpliwie, ale ona kręci tylko przecząco głową. Wzdycham ciężko. – No dobrze, jak się nazywa?
– Spencer Farewell – odpowiada natychmiast, ściągając maskę. Patrzę dookoła, dwa łóżka dalej stoi mój rezydent.
– Black, jak skończysz, dowiedz się, proszę, czy jest tu gdzieś pacjent o nazwisku Spencer Farewell – wydaję krótki rozkaz, skina głową i oboje wracamy do przerwanych czynności.
– Czy teraz mogę cię przebadać? Nie przydasz mu się w niczym, szkodząc samej sobie – wyjaśniam, a ona w końcu się zgadza. Kilka minut później mówię jej, że musi tu tylko poleżeć. Dla pewności nakazuję zrobić jej badania, obiecując, że wrócę do niej, gdy tylko coś będę wiedziała. Przez następne czterdzieści minut sprawdzam stan poszkodowanych i zlecam następne badania. Sytuacja kolejnego przywiezionego pacjenta zmusza mnie do pójścia na blok, jednak chwilę przed tym znajduje mnie rezydent.
– Panno Granger, ten pacjent, o którym informacje kazała pani zebrać jest na sali z uzdrowicielem Malfoyem, robią mu kraniotomię. Wszystko idzie dobrze – pośpiesznie przekazuje. 
– Okej, myj się, asystujesz mi, zaraz przyjdę. – Zalewa mnie ulga. Idę znaleźć Grace. Leży na łóżku, jakaś pielęgniarka pomogła jej odświeżyć ubranie i obmyć ubrudzoną twarz.
– Mam wiadomości o pani mężu. Ma operację, zajmuje się nim magoneurochirurg Malfoy, jest najlepszy. Proszę się nie martwić, stan Spencera jest dobry, zrobią wszystko, co w ich mocy, by z tego wyszedł. – Pocieszająco dotykam jej dłoni. Przyjmuje moje wiadomości w ciszy. – Odwiedzę cię później – dodaję i idę na blok. 
Godzinę później wychodzę z sali, mój zabieg powiódł się, ale muszę regularnie sprawdzać, co się dzieje z pacjentem, i wiem już, że nie będę nocować w domu. Sytuacja na dole została opanowana, rannych nie było aż tylu, ilu się spodziewaliśmy, i to nie jest dobra wiadomość. Znaczy tylko to, że ofiar śmiertelnych było więcej, śmierć zebrała swoje żniwa. Martwię się o moją przyjaciółkę, ale wpadam na nią w drzwiach. Nie wygląda na zrozpaczoną, raczej na smutną.
– Co z Blaise’em? – pytam od razu.
– Nawdychał się tylko dymu, ale trzeba było zrobić mu prześwietlenie, bo uderzył w niego odłamek. Na szczęście w chwili wybuchu był pod Ministerstwem, a nie w jego gmachu – mówi, pocierając czoło. Wciąż ma na sobie swój ulubiony czepek w złote znicze, miała równie pracowity dzień co ja. 
– Wiadomo coś więcej? – Zastanawiam się, czemu uderzono akurat teraz. 
– Na razie nie mówią zbyt wiele. Ogłoszono oficjalną żałobę i czekamy, choć tak naprawdę wszyscy podejrzewają, kto to zrobił. Dumbledore zwołał zebranie o dwudziestej drugiej w Norze. – Idziemy przez zatłoczony korytarz i mimo że otacza nas tyle ludzi, panuje przerażająca cisza, przerywana od czasu do czasu wybuchem płaczu jakiejś rodziny. 
– Wiesz, czy Draco już skończył? Robił kraniotomię w trójce. – Muszę odwiedzić Grace, a nie chcę pójść do niej z pustymi rękoma. 
– Nie, jeszcze nie. – Kręci przecząco głową. Wymieniamy kilka zdań, a potem skręcam do pokoju mojej pacjentki. Siedzi na posłaniu, ma zamknięte oczy, a wyraz jej twarzy wykazuje skupienie. Kiedy wchodzę, patrzy na mnie z nadzieją.
– Wciąż go operują. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, poczekam z tobą. – Gestem wskazuje mi fotel, siadam wygodnie. Nie wiem czemu, ale darzę ją ogromną sympatią – przebywanie z nią sprawia mi przyjemność, a także uspokaja mnie. Nie wolno nam się przywiązywać do pacjentów, ale nikt nie może wpłynąć na nasze emocje. Szczególnie w tej pracy.
– Poznałam go, gdy miałam siedemnaście lat – zaczyna swą opowieść po chwili ciszy. – Jest ode mnie starszy o dwie dekady, był moim nauczycielem, to było niedopuszczalne, a jednak już po pierwszym spotkaniu wiedzieliśmy, że tak łatwo o sobie nie zapomnimy. Prowadził interesujące wykłady i był niezwykle inteligentny, ale także miał diabelnie trudny charakter. Byłam straszną niezdarą, w pierwszym dniu jego pracy wylałam na niego atrament. Do tej pory pamiętam jego wrzaski, wlepił mi tygodniowy szlaban i odjął pięćdziesiąt punktów. Unikałam go potem jak tylko mogłam do końca roku, choć nie powstrzymało go to od ciągłych złośliwości na temat mojego braku gracji. – Wzdycha i milknie na kilka minut, jakby przypominała sobie co było dalej. – Rok szkolny się skończył i oboje poszliśmy swoimi ścieżkami, ja uczyłam się latami, a on nauczał innych, aż nastąpiła pierwsza wojna. Walczyłam dzielnie, moim zadaniem było przenoszenie wiadomości. Pewnego dnia wracałam późnym wieczorem przez nieciekawe uliczki Londynu, gdzie były nałożone zaklęcia antydeportacyjne. Miałam przy sobie ważne informacje dotyczące pracy Dumbledore’a. Drogę zastąpiło mi trzech czarodziejów, niby nie powinno mnie to przestraszyć, przecież walczyłam z wrogami już nie raz, ale tym razem byłam sama. Nikt nie mógł mi pomóc i z jakiegoś powodu straciłam przez to pewność siebie. Podjęłam jednak walkę, szło mi całkiem nieźle jak na trzech przeciwników, wyeliminowałam jednego z nich już po kilku minutach, ale pozostali nie dali się tak łatwo. Przez moment w mojej głowie pojawiła się myśl, że to koniec. Zginę na podejrzanej ulicy, a moje ciało znajdą jutro rano na chodniku. I wtedy tuż obok mnie pojawiła się kolejny czarodziej. Rzucił zaklęcie tak potężne, że jego rywala odrzuciło na dobre kilka metrów, już podczas lotu stracił przytomność. Podbudowana, posłałam trzeciego na ścianę i spojrzałam na mojego wybawcę. – Zaśmiała się radośnie. – Ależ wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam kto to. Wypominał mi to przez kolejne kilka tygodni w kwaterze głównej. Zdenerwował mnie do tego stopnia, że kiedy pewnego razu wszyscy szykowali się do spania, a reszta była na misjach, zaczaiłam się na niego na korytarzu. Złapałam go za koszulę i przystawiłam do ściany. A trzeba wspomnieć, że byłam dwa razy mniejsza, ale tak mnie denerwowały jego uszczypliwości, że nie panowałam nad sobą. Miałam na niego nawrzeszczeć i zostawić, ale on wtedy nachylił się nade mną i jego usta delikatnie dotknęły moich, musnęły je nieśmiało, niepewnie. Złość uleciała, kolana ugięły się, a w brzuchu motyle odtańczyły taniec radości. Rozbroił mnie całkowicie jednym niewinnym pocałunkiem. Od tamtej chwili, a było to sześćdziesiąt lat temu, nie rozstaliśmy się na dłużej niż to konieczne. Nigdy nie mieliśmy dzieci, ale spędziliśmy razem najpiękniejsze dni naszego życia. Nie mogę go teraz stracić, mam tylko jego. Mojego kochanego, upartego męża – kończy swą historię. Kilka samotnych łez płynie po jej policzkach, podaję jej chusteczkę. Nie mogę tu zostać, czuję, jak zaciska mi się gardło.
– Wszystko będzie dobrze, Spencer wróci do ciebie. Jak tylko pojawi się na sali, to cię do niego zawiozę. – Uśmiecham się pokrzepiająco, a przynajmniej mam nadzieję, że tak to wygląda.
– Czy byłabyś tak miła i przyniosłabyś mi coś ciepłego do picia? To zawsze uspokaja – nie potrafię jej odmówić. Muszę się przejść, zanim hormony wezmą górę i też się rozpłaczę. 
– Oczywiście, sprawdzę przy okazji co z twoim mężem. – Wstaję zbyt szybko, przed oczami latają mi mroczki, ale tak szybko jak się pojawiają, tak i znikają. Przykładam dłoń do brzucha i kieruję się w stronę drzwi.
– Jesteś dobrą osobą, skarbie. Twoje dziecko ma szczęście. – Jej głos zatrzymuje mnie na moment, obracam się i skinieniem daję znak, że usłyszałam. Nie wiem, skąd wie o maleństwie rozwijającym się pod moim sercem. Staję przy pierwszej napotkanej szybie i odwrócona do niej bokiem, dyskretnie sprawdzam, czy już coś widać. Tak, jak na czwarty miesiąc przystało, zaczyna pojawiać się delikatna linia świadcząca o nowym życiu. Głaszczę ją czule, starając się pamiętać o wizycie kontrolnej za dwa dni. Powinnam też powiększyć szpitalny zestaw ubrań, im luźniejszy strój, tym dłużej będę mogła ukrywać ciążę.
Podchodzę do maszyny z napojami, wrzucam kilka knutów, wciskam przycisk koło rysunku herbaty i czekam. Rozglądam się dookoła i z zadowoleniem zauważam blond czuprynę.
– Draco! – wołam do niego, obraca się w moją stronę i podchodzi. 
– O co chodzi? – pyta, zmęczony.
– Operowałeś męża mojej pacjentki, Spencera Farewella. Jak poszło? Czekam z jego żoną na informacje od dawna – tłumaczę pośpiesznie. 
– Dobrze, szybko zareagowaliśmy, wyjdzie z tego – odpowiada spokojnie. 
– Świetnie, przekażę jej dobre wieści. Wiesz, że są razem od sześćdziesięciu lat? Jak słyszysz takie historie, to aż zaczynasz wierzyć w szczęśliwe zakończenia. Sześć dekad z jedną osobą... Oddałabym wiele, by spędzić z Severusem choć jedną. – I mimo że zaczęłam radośnie, to ostatnich kilka słów wypowiedziałam z goryczą.
Zabieram kubek z herbatą i odchodzę bez pożegnania. Droga z powrotem mija szybko. Grace leży na łóżku z zamkniętymi oczami i choć bardzo bym chciała dać jej pospać, to nie mogę pozwolić, by cały czas się zamartwiała. Stawiam napój na stoliku i lekko poruszam kobietą. Nie reaguje, więc powtarzam moją czynność jeszcze kilka razy, ale nic się nie dzieję. 
– Grace! – krzyczę, już lekko spanikowana, i sprawdzam pracę jej serca – nie bije. Nie bije już od jakiś dwudziestu minut i choć od razu przystępuję do reanimacji, nic to nie da. Zgon z przyczyn naturalnych, kto by pomyślał: przeżyła zamach na Ministerstwo, by umrzeć kilka godzin później.
– Och, Grace. – Kręcę bezradnie głową, siadam tam, gdzie poprzednio, teraz już nie hamuję łez. Pozwalam im spokojnie skapywać z policzków na bluzkę. Tyle zła się dziś wydarzyło, tyle ludzi coś straciło. Trzeba jak najszybciej złapać tych, którzy dopuścili się tej zbrodni, bo nie spoczną, dopóki nie skończą tego, co zaczęli. Ich celem nie jest zabijanie, dążą do czegoś straszniejszego, chcą, byśmy stracili grunt pod nogami, znów żyli w strachu.
Wycieram mokrą twarz, kiedy odzywa się mój pager. Jedno spojrzenie na jego ekran i już jestem na korytarzu, biegnę ile sił do sali Severusa. W mojej głowie pojawiają się same czarne scenariusze. Chcę zdążyć, bo nie mogę go stracić. Tuż przy drzwiach jego pokoju wpadam w ramiona Malfoya. Zatrzymuje mnie i mocno trzymając, zaczyna mówić.
– Żyje, spokojnie, żyje. Twoja teoria nie dawała mi spokoju, więc napisałem do ojca. Wysłał mi odpowiedź, gdy operowałem. Miałaś racje, to było bardzo stare czarnomagiczne zaklęcie. Udało mi się je zdjąć, ale... – Ogarnia mnie takie szczęście, że nie zauważam jego wahania. Pragnę się tylko z nim spotkać, zobaczyć na własne oczy. Obudził się, wrócił do mnie. Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie zmieszanie Draco.
– Ale? – pytam, truchlejąc, w myślach przygotowuję się na potężny cios. Tak, życie znów pokazuje mi swoje uroki.
– Nie pamięta waszego związku, myśli, że wciąż trwa wojna – szepcze głosem przepełnionym bólem. Cios jest potężniejszy, niż zakładałam początkowo, serce zamiera mi na kilka cennych sekund, a kiedy zaczyna pracować o wiele za szybko, znów tracę grunt pod nogami...



~~*~~
Cześć!
Blogger mi dziś szaleje, rozdział w terminie, ostatecznym, bo ostatecznym, ale wyrobiłam się.   Dziękuje, ze czekaliście i być może postaram sie coś dodać w święta, ale nic nie obiecuje. Proszę o komentarze...

Cornelia Grey..

P.S. Chyba trochę popędziłam z fabułą, poprawie się..

8 komentarzy:

  1. No i jest :) Właściwie beta Ci nie potrzebna. Rozdział jak zwykle świetny. Akcja poszybowała, ale nie tak aby się pogubić. Podoba mi się wątek zaniku pamięci. Nie będzie tak łatwo :)
    Pozdrawiam SS

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm... W sumie to mój pierwszy komentarz na tym blogu. Nie wiem nawet czemu wcześniej nic nie napisałam. Masz cudowny styl pisania idealnie wpasowujący się w taki jakie lubię. Fabułę też budujesz genialnie i według mojej opinii rozwija się w dobrym tempie.
    Rozdział jak zwykle świetny i z niecierpliwością czekam na kolejny. Duużo weny życzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uważaj na realność, bo napisałaś, że mąż Grace jest od niej 2x starszy, a są ze sobą 60 lat, to ma ich co najmniej 90.
    I uważaj na autokorektę Worda, bo masz knutów zamiast kuntów.

    OdpowiedzUsuń
  4. A. I beta jest Ci wciąż bardzo potrzebna. :) Jak ktoś twierdzi inaczej, to nie zna się na języku polskim.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oo nie to koniec?? Chcę wiedzieć co będzie dalej! Wesołych świąt ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Strasznie zajebiście piszesz. Codziennie tu zaglądam żeby sprawdzić czy już jest nowa notka. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ohhh, jak dobrze czasem trafić na tak dobre opowiadanie! Przeczytałam dopiero ten najnowszy rozdział, ale na pewno nadrobię sobie wszystko od początku dzisiaj do poduszki. To jest taaak dobrze i profesjonalnie napisane, że grzechem jest przejść obojętnie obok takiego bloga.
    Jak przeczytam to na pewno naskrobię jakiś konkretniejszy komentarz ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń