sobota, 1 sierpnia 2015

Rozdział 8

Zakon

"Uznaje się, że pozytywne myślenie sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi i zdrowsi. Jako dzieciom kazano nam się uśmiechać i być radosnymi, mieć miły wyraz twarzy. Jako dorosłym każą nam patrzeć na pozytywne strony, robić lemoniadę i widzieć szklanki do połowy pełnymi. Czasami jednak rzeczywistość może stanąć na drodze naszym zdolnościom odgrywania szczęśliwych. Zdrowie może nawalić, partner może zdradzić, przyjaciele zawieść. W takich momentach, gdy chcesz przestać udawać, zrzucić wszystkie maski i być sobą – przestraszonym, nieszczęśliwym sobą."

Czasami mam takie chwile w życiu, kiedy myślę, że się uda. Potrafię, zrobię, uratuję. Uśmiecham się, mimo wszystko, i idę dalej w deszcz. Brnę po śliskim błocie z nadzieją i wiarą. My, ludzie, jesteśmy jedynymi istotami, które mogą nas samych  powstrzymać. Wszystkie bariery rodzą się w naszych głowach. Są wyimaginowanymi błahostkami podniesionymi do rangi katastrofy. Bo czy nie tak nazywamy dni, w których spóźniliśmy się do pracy z powodu korka? Czy zwykła sprzeczka nie zamienia się w zażartą kłótnię? Czy kawa rozlana na nową garsonkę nie staje się największą tragedią tygodnia? Dziś po raz kolejny świat pokazał mi, na co go stać. Jak niewiele znaczy dla niego ludzkie życie. Nie mam siły, by wstać i wygiąć sztucznie wargi. Nie umiem wzruszyć ramionami i powiedzieć, że nic się nie stało. Nie chcę się nawet ruszyć, bo życie to największy popapraniec. Świrnięty naukowiec. Potwór, przed którym w ciemnościach pustych pokoi zapijamy nasze smutki kolejnymi butelkami alkoholu. Więc teraz nie uśmiechnę się, nie wzruszę ramionami i nie rzeknę, że jest okej, bo stoję pod wielkim, starym drzewem, chowając się przed największą burzą z piorunami, jaką przyszło mi przetrwać. 
– Granger. – Ktoś uderza mnie w policzek. Piecze, ale tylko odrobinkę.
– Ocknij się. – Kolejny wymierzony cios, chyba obraca mi się głowa. Wydaje mi się, że znam ten głos. Ale jestem taka zmęczona, nie chcę się obudzić. Nie pamiętam, co się stało, mam przeczucie, że coś złego. Bardzo złego.
– Hermiono Jean Granger! W tej chwili wróć do żywych! – Kolejny policzek.
– Panie Malfoy, czy to na prawdę jest konieczne? – Przez mgłę przebija się czyjś surowy ton.
– Hermiona, Severus cię potrzebuje, wiem, że cierpisz, ale wróć do rzeczywistości. Dla niego, słyszysz? – szepcze wprost do mojego ucha i dla odmiany delikatnie głaszcze po włosach. Czuję się, jakby na głowę wylano mi kubeł zimnej wody. Siadam gwałtownie, mocno i głośno wciągając powietrze do płuc. Mam mokrą twarz. Z opóźnieniem zdaje sobie sprawę, że płaczę. Rozglądam się zdezorientowana po pomieszczeniu i wiem. Już wiem wszystko. Jestem u niego, siedzę na podłodze pod czujnym spojrzeniem profesor McGonagall, Albusa Dumbledora i Draco Malfoya. Przypatruję się temu ostatniemu, a on przekazuje mi niemy znak, więc rzucam się na niego i przytulam z całych sił. Mimo zachwiania jego równowagi, spowodowanego moim niespodziewanym ruchem, trzyma mocno. Szlocham w błękitną koszulę blondyna, jakby był moją ostatnią deską ratunku i podświadomie jestem tego pewna. Niegdysiejszy wróg stał się jedyną osobą, która powstrzymuje mnie przed upadkiem na samo dno.
Dwa dni później
– Zebraliśmy się tu, aby uczcić pamięć Anthony'ego Williama Grangera. Bóg zapragnął jego obecności u siebie, zabrał nam wspaniałego człowieka. Ojca... Męża... Przyjaciela... – Wyłączam się po tych słowach. Nie mogę tego słuchać. Lekki wiatr podnosi moje loki, stoję na londyńskim cmentarzu. Otaczają mnie różni ludzie: mugole, czarodzieje. Jednych znam lepiej, innych gorzej. Są też tacy, których widzę pierwszy raz w życiu. Przyszli tu, żeby okazać swój smutek, wspierać, składać kondolencje. Jakby komukolwiek było po tym łatwiej. Moja matka głośno szlocha w chusteczkę, siedzi na krześle, nie będąc w stanie ustać. Nie lubię pogrzebów, choć bywam na nich często. Zdaję sobie sprawę, że nikt nie znosi tej uroczystości, ale... Przypadkowe osoby wygłaszają mowy. Opisują człowieka w samych superlatywach, wyrażają głęboki żal z powodu tak wielkiej straty, zachowują się, jakby nas znali. Być może lepiej od nas samych. Oklepane formułki, zamaskowane kłamstwa, nieszczere łzy. Odgrywają przedstawienie kosztem rodziny. Bo co powiedzieć o człowieku, który był po prostu zły? Jak wybielić jego przewinienia? O zmarłych się przecież źle nie mówi. Wpajają nam to zdanie od małego. Z opóźnieniem zdaję sobie sprawę, że wywołano mnie na podest. Moja kolej. Ruszam pomału, zdrętwiałam od stania na baczność, nie płaczę. Mam wrażenie, że swoimi łzami zdążyłam podlać już cały las. Po drodze Draco łapie mnie szybko za rękę, ściska mocno – dodaje otuchy – jest to w zasadzie muśniecie, trudne do zarejestrowania przez osobę postronną.
– Układałam tą mowę w głowie z dziesięć razy. Nic, co chciałam powiedzieć, nie wydawało się wystarczające. Chodziłam po pokoju przez dwie godziny, aż w końcu usiadłam na kanapie z mocnym postanowieniem „zapytam taty”. Wyciągnęłam więc papier i zaczęłam pisać list. Kwadrans zajęło mi przypomnienie sobie, że go nie ma. Umarł. Odszedł. Zasnął na wieki. – Każde kolejne słowo wypowiadam z coraz większym wzburzeniem, więc milknę na moment. – Tak – mówię, przeciągając samogłoskę. – Mój ojciec był tym człowiekiem, którego pytało się o radę. Na tyle inteligentnym, by znać odpowiedź na pytanie, i na tyle irytującym, by nigdy nie zdradzać jej wprost. Rzucał metaforami, a potem siedziało się po nocach, zastanawiając się, o co mu chodziło. Jestem przekonana, że miał z tego świetny ubaw. – Widzę, jak kilka osób przytakująco kiwa głowami, a kąciki ich ust odrobinę się unoszą. – Ogarnia mnie smutek, kiedy tak tu stoję i wiem, że nie zobaczę już jego uspokajającego uśmiechu. Bystrego spojrzenia, gdy po raz kolejny przyłapał mnie na złamaniu zasad. Jestem teraz tu, otoczona przez tylu ludzi, a jednocześnie czuję się... samotna i zdruzgotana – głos zaczyna mi drżeć – chcę powiedzieć jeszcze tylko jedno. Dziękuję, że we mnie wierzyłeś, tato. – Przymykam oczy, biorę głęboki wdech i schodzę z podwyższenia, ukrywam się wśród tych wszystkich osób. Pragnę stać się niewidzialna, ale nie płaczę, już nie.
 Jakiś czas później jest po ceremonii, jedni zostają chwilę, by z nami porozmawiać, inni wracają do domu. Przy moim boku bezustannie stoi Draco, nie baczy na zdziwione spojrzenia ani ciche szepty czarodziejów. Okazuje się, że jest ich cała masa. Członkowie Zakonu, niektórzy uczniowie Hogwartu, postronni ludzie, chcący wspierać przyjaciółkę Pottera. Prycham pod nosem. Jakie to żałosne. Ale jest też rodzina, przyjaciele ojca, starzy pacjenci, których uratował. W moją stronę powoli zmierza dyrektor Dumbledore, pod rękę z profesor McGonagall. Czy oni są razem? Przypominam sobie, że założyłam się nawet o to z Severusem.
– Moja droga. Przyjmij najszczersze wyrazy szacunku. – Starszy mężczyzna podaje mi dłoń, a nauczycielka gorliwie mu potakuje. 
– Dziękuję. – Staram się uśmiechnąć, a nie ostentacyjnie skrzywić. W końcu chyba mi się udaje.
– Wiem, że to nie odpowiednia chwila, ale dziś wieczorem, o dziesiątej, jest spotkanie Zakonu – mówi niepewnie, jakby bał się, jak zareaguję. Spoglądam na Malfoya, który kiwa głową.
– Będziemy oboje. Gdzie mamy się zjawić? – pytam.
– Doskonale. Przyjdźcie do Nory. Tylko się nie spóźnijcie. – Wygraża nam palcem i uśmiecha się dobrotliwie. Chce odejść, ale łapię go za dłoń, gdy tylko rusza na krok. Muszę mieć pewność, że nie odpuścił. Że wciąż walczy, a nie szuka już tylko ciała. Rozpaczliwie potrzebuję być tego świadoma, bo tylko to może utrzymać moje poranione serce w całości.
– On żyje. – Staruszek zamiera na moment, a cała jego uwaga skupia się z powrotem na mnie. – Słyszę, jak bije jego serce. Czuję jego zapach. On żyje. Musisz go znaleźć. Musisz go uratować. Obiecaj mi, że się nie poddasz. –Stanowczo i pewnie mówię, czego oczekuję. Zrobiłam wiele dla świata, a teraz... teraz oczekuję spłaty długu. Albus prześwietla mnie tym swoim rentgenem zamontowanym w oczach. Wyczuwam sztywną postawę Dracona za mną i pełną zdziwienia nauczycielkę transmutacji. Postawa dyrektora zmienia się delikatnie, kiedy mnie tak obserwuje. Przygarbiona sylwetka prostuje się. Ciepło w spojrzeniu jakby zamarza, zmieniając się w grubą stal.
– Obiecuję. – Myślę, że Wieczysta Przysięga nie ma w sobie tyle mocy, ile włożył w to jedno słowo czarodziej stojący przede mną. – Jestem mu to winien, moja droga – dodaje po chwili. Wypuszczam przetrzymywane w płucach powietrze i skinam głową. Więcej nie potrzebuję. Para w końcu odchodzi, robiąc miejsce innym. Znów wymieniam setki uściśnięć dłoni, dziesiątki przytuleń i miliony słów. Robię to z obowiązku, bo jedyne, o czym marzę, to znaleźć się na sali operacyjnej, gdzie wszystko jest łatwe, proste, przewidywalne. 
*
Siedzę na kanapie w moim domu rodzinnym, ostatni goście wyszli dosłownie kwadrans temu. Na ławie przede mną leży kilka ładnych, tekturowych kartek, zrobionych specjalnie na tę okazję. Na wszystkich jest to samo, wymyślnym złotym atramentem napisano: Ku pamięci Anthony’ego Williama Grangera... Następnie papier zawiera kilka mało istotnych faktów o ojcu. Przekonałam przyjaciół, że gdy tylko mnie zostawią, nie rzucę się z mostu i nie wpadnę w depresję. Specjalnie zostałam dłużej, chcę porozmawiać z moja mamą. Nie mogę pozwolić, by i ona żyła w nieświadomości, nigdy nie wiadomo, co przyniesie przeznaczenie.
– Mamo, choć do mnie, chcę ci coś powiedzieć – wołam ją, słysząc, że krząta się w kuchni. Chwilę później siada przy mnie. Jest strasznie blada i zmęczona. Ma worki pod oczami, pobielałe wargi i przygarbioną sylwetkę. W niczym nie przypomina siebie sprzed jeszcze kilku dni. Czarna sukienka do kolan, z długim rękawem i delikatnym dekoltem, dosłownie na niej wisi. Nie udało mi się wmusić w nią nawet kromki chleba, odkąd przyszła do mnie do mieszkania tamtego dnia. Normalnie z wyglądu jesteśmy bardzo podobne, kiedyś znalazłam na strychu – lub rupieciarni, jak nazywał go tata – zdjęcie mamy, gdy miała dwadzieścia cztery lata. Fotografia jest czarno-biała, mama wygląda na niej fantastycznie. Uczesana i umalowana w stylu lat osiemdziesiątych, spogląda na fotografa zza ramienia, uśmiechając się promiennie. Kropka w kropkę ja. Teraz to zdjęcie stoi oprawione w ramkę na moim kominku.
– Mamo, chciałabym ci coś powiedzieć. Nie mam pojęcia, jak zareagujesz. Jesteś jedna z pierwszych osób, którym to mówię. Proszę, nie oceniaj mnie pochopnie. Stało się i już, chcę się w końcu z tego cieszyć. – Włączył mi się słowotok, zestresowana w ogóle nad nim nie panuję. Matka kładzie mi uspokajająco dłoń na kolanie, a drugą ręką głaszcze po policzku.
– Hermiono Jean Granger, po prostu powiedź. Jakoś to przełknę. Jesteś już dużą dziewczynką i to ty przede wszystkim poniesiesz konsekwencje. – Wysila się na dobrotliwy uśmiech. Przełykam ciężko ślinę.
– Jestem w ciąży – wyrzucam w końcu, czuje jak kamień spada mi z serca. Uff... powiedziałam. Mama wpatruje się we mnie w szoku. Jakby nie patrzeć, chyba nie tego się spodziewała.
– To znaczy, że... – urywa niepewnie.
– Tak, zostaniesz babcią. Właśnie kończy mi się pierwszy trymestr. Wiem od kilku tygodni, ale sama chciałam sobie to wszystko uporządkować. Nie spodziewałam się, nigdy też nie myślałam, że dowiesz się w takich okolicznościach. – Spuszczam głowę i z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu czuję się winna. 
– Czy Draco jest ojcem? – Wpatruje się we mnie.
– Nie. – Kręcę gwałtownie głową, dla wyraźniejszego podkreślenia mojego sprzeciwu. – To przyjaciel. Nie mogę ci powiedzieć, z kim będę miała to dziecko. Kiedyś się dowiesz, ale... kiedyś. 
– Cieszę się, jestem z ciebie taka dumna. Tata też by był. Odkopałby twoje wszystkie stare zdjęcia i rozpływałby się do końca ciąży nad tobą. Jestem tego pewna. – Przytula mnie mocno i po raz kolejny zaczyna płakać, ja nie umiem. Łzy są gdzieś gębko we mnie, ale nie chcą płyną po policzkach, wolą zacisze mojego serca.
*
Nora pęka w szwach. Na dworze zaczyna się dopiero ściemniać, jak to na lipcową noc przystało. Cały Zakon okupuje magicznie powiększony salon. Przyjemnie chłodne powietrze daje nam w końcu trochę wytchnienia po upale dnia. Od wizyty u mamy minęły raptem dwie godziny, ale zdążyłam się odświeżyć i przebrać. Koronkową, rozkloszowaną sukienkę do połowy uda zamieniłam na czerwoną koszulę w kratę i czarne, wytarte spodnie. Po całym dniu w szpilkach zdecydowałam się teraz na tenisówki. Stoję sama przy oknie i opieram się plecami o parapet. Ludzie unikają mnie, a nawet patrzenia na mnie, jak ognia. Mój nieodłączny „ochroniarz” rozmawia teraz z rodzicami, Ginny pomaga Pani Weasley nakryć do stołu – też próbowałam, ale stanowczo mi zabroniły, a Harry i Ron chyba coś knują, bo rozmawiają ściszonym głosem. Podeszłabym podsłuchać, gdyby mnie to ciekawiło, ale cóż... delikatnie mówiąc, mam to gdzieś. Jestem zmęczona, a ponieważ jestem w ciąży i moje hormony szaleją, to jestem przez to rozdrażniona. Moją uwagę przykuwa hałas, jaki wywołał stłuczony wazon. Remus Lupin wyciąga teraz dłoń do leżącej na ziemi żony. Ach... nasza kochana, niezdarna Tonks i jej wściekle różowe włosy. Świat bez niej byłby nudny.
Zaczynam się niecierpliwić, dyrektor wyraźnie powiedział, że zebranie jest o dziesiątej, a sam spóźnia się już pół godziny. Ja mam rano dyżur! Trzy razy proponowano mi urlop, ale nie mam na niego czasu. Muszę pracować, przez moja żałobę ludzie nie przestaną przecież umierać. Najchętniej od razu przeniosłabym się do szpitala. Przy kominku robi się zamieszanie, płonienie stają się szmaragdowe i chwilę później staje w nich Albus Dumbledore.
– Witajcie, kochani, przepraszam za ten poślizg czasowy, ale w ostatniej chwili coś mi wypadło – tłumaczy z uśmiechem. – No, zaczynajmy, siadajcie.
Zostaję na swoim miejscu. Nauczycielki znajdują miejsce na kanapie, nauczyciele po prostu transmutują różne przedmioty w krzesła. Rodzina Weasleyów siada przy stole. Harry opada ciężko na wysłużony fotel, reszta zajmuję się sobą. 
– Zwołaliśmy to zebranie, aby zająć się sprawą zaginięcia Severusa Snape’a. Ustalmy fakty. – Dyrektor rozgląda się po wszystkich twarzach.
– Severus pięć dni temu wyjechał na konferencję. Wiemy, że tam bezpiecznie dotarł. Nie wrócił jednak do Hogwartu, tak jak planował – odzywa się zmęczonym głosem profesor McGonagall.
– Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego zakładamy, że to porwanie? Może leży teraz w swoim domu, pijany do nieprzytomności? – odzywa się Ron z kpiącym uśmieszkiem, mam wielką ochotę podejść i go spoliczkować. Dupek!
– Sprawdziliśmy wszystkie możliwe miejsca pobytu profesora, panie Weasley. – Zmarszczone brwi to jedyna oznaka zirytowania Albusa.
– Ale wciąż nie rozumiem, o co ta afera, może chciał pobyć sam. Nie należy do osób towarzyskich. Są wakacje, a to dorosły mężczyzna. – Jeszcze chwila i wybuchnę, a Molly straci swojego najmłodszego syna. 
– Powiadomiłby mnie o tym. Poza tym w hotelu, w którym wtedy przebywał, zastaliśmy doszczętnie splądrowany pokój i wiadomość na ścianie. Była napisana krwią. Krwią profesora Snape’a – tłumaczy dobitnie dyrektor. Przez chwilę mi słabo, a później zaczyna ogarniać mnie furia. Był śmierciożercą do cholery! Szpiegiem, którego do ostatniej chwili nie zdemaskował największy czarnoksiężnik, jaki chodził po tej ziemi. Posłał w diabły każdego przeciwnika, który stanął na jego drodze. Jak śmiał!? Ja się pytam: jakim prawem dał się złapać!?
– Co głosił napis? – pyta zaintrygowany Lupin.
Zdrajca zdrajcą pozostanie, zdjęto już jego przebranie. Teraz kara czeka go okrutna, zapłaci za śmierć naszego Lorda! – zacytował Draco, a widząc zdziwione spojrzenia, dodaje – to ja powiadomiłem dyrektora o podejrzeniu zaginięcia Severusa, kiedy nie przyszedł po pięciu godzinach na nasze umówione spotkanie. Razem z profesorem Dumbledore’em sprawdziliśmy hotel.
– Crouch? – pada pytanie z ust naszego Ministra Magii – Kingsleya Shackelebolta. Członkiem Zakonu Feniksa zostaje się na całe życie, tak głosi przysięga, którą składaliśmy. Nie liczy się, jakie obecnie zajmujesz stanowisko zawodowe.
– Też tak sądzę. Jednak od pewnego czasu wydaje mi się, że nie działa sam. Kogo jeszcze nie złapaliśmy? Kto może mu pomagać? Nie mówię tu o jednej czy dwóch osobach, to cała grupa. Zwolennicy Czarnego Pana gromadzą siły. – Swoje przemyślenia wypowiada głośno Lucjusz Malfoy, który przeszedł na naszą stronę kilka miesięcy przed bitwą. Zgadzam się z nim w stu procentach. Też tak uważam.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Bo brzmi to jak jeden z tych kiepskich żartów, w których sugeruje się, że Tom wciąż może się odrodzić ­– wyrzuca z siebie zirytowany Harry.
– Nie bądź śmieszny, to niemożliwe – ucisza go natychmiast Draco i zupełnie odruchowo pociera lewe ramię. Mroczne znaki zniknęły na dobre wraz z ich twórcą.
– Ile w ogóle minęło od tego zaginięcia? – pyta Ron.
– Czterdzieści osiem godzin. – Głęboki głos dyrektora wbija kolejny sztylet w moje płuca.
– Czyli można powiedzieć, że szukamy ciała – oznajmia mój rudowłosy przyjaciel, a ja na prawdę go nienawidzę w tej konkretnej chwili.
– Jak możesz?! – Unoszę się, dając znak, że też tu jestem. – Ten człowiek uratował twoją skórę tyle razy, że do końca życia byś tego nie zliczył! Gdzie twoje oddanie sprawie, Ronaldzie? Gdzie honor? Godność aurora? Czy nic się już nie liczy w tym przeklętym świecie? – Milknę na moment i swoje spojrzenie kieruję już nie tylko na najmłodszego syna państwa Weasleyów, ale na wszystkich wokół mnie. – Nie obchodzi mnie jak, ale macie sprowadzić mi tu Severusa Snape żywego! Wszyscy, wszyscy bez wyjątku stoicie w tym pomieszczeniu dzięki niemu. Każda blizna, każde cierpienie i każda krzywda, jakiej doświadczył, to ocalone ludzkie życie. On ratował was przez te wszystkie lata, czas się odwdzięczyć! – krzyczę, mocno przy tym gestykulując. Oni nic nie wiedzą i ja też nic nie wiem, bo tak na prawdę jesteśmy tylko pionkami na wielkiej szachownicy wszechświata, a gra rozpoczęła się już dawno temu. Pora w końcu skończyć tę partię, dopilnuję tego.


~~*~~ 
Cześć! 
 Z leksza przygnębiająco dziś, ale tak bywa.  Bardzo proszę o komentarze, bo pod ostatnim rozdziałem jest tragedia. Czyżby się nie podobał? Miałam jednego śmierciozerce na wolności, teraz mam ich całą grupe. Bóg jeden raczy wiedzieć jak ich wyłapię.  Koniec ględzenia, wracam do oglądania Pretty women. Do przeczytania za miesiac!

Cornelia Grey..