Nocne niebo przecina kolejna
błyskawica. Deszcz uderza w szyby. Małe krople spływają po powierzchni szkła
niczym się nie przejmując, nie mając problemów, ani uczuć. Jedyne co muszą
zrobić to zatrzymać się w konkretnym miejscu. Siedzę na podłodze pod ścianą
obserwując londyńską pogodę w jednej ręce trzymam pustą w połowie butelkę
ognistej whisky, w drugiej, tej opartej na uniesionym kolanie mam papierosa.
Łzy płyną mi po policzkach nieprzerwanie od tygodnia. Mam na sobie jedną z
białych koszul mojego byłego już męża i jest mi zimno. Mogłabym się ubrać
cieplej, albo napalić w kominku nic jednak nie pomoże. Próbowałam wszystkiego,
czuję się jakbym zamarzła tam, głęboko w środku. Wzięłam urlop w pracy na czas
nieokreślony, zaszyłam się w mieszkaniu i w zasadzie udaję, że mnie tu nie ma.
Pod drzwiami leży stos nieaktualnych gazet, na ladzie w kuchni zalegają nieprzeczytane
listy od przyjaciół, otwieram tylko te z pracy. Czasami chcą bym w ten sposób
skonsultowała pacjenta. Pociągam kolejny łyk alkoholu licząc, że pozwoli mi
zapomnieć o hańbie, której się dopuściłam. W ciągu ostatnich kilku dni powróciły
do mnie niektóre wspomnienia z tego feralnego wieczoru. Wiem, że byłam w barze,
poszłam do niego po dyżurze, spotkałam ludzi, rozmawiałam z obcym mężczyzną,
później jest luka, następne co mi się kojarzy to Malfoy dosiadający się do
mnie. Byłam już wtedy po kilku drinkach, ale rozmowa chyba się kleiła. Nie mam
z nim złych stosunków, to znaczy do tej pory było dobrze. Już w trakcie wojny
zaczęliśmy się dogadywać, spotykaliśmy się od czasu do czasu w różnych kątach
tak po prostu by porozmawiać, można nas było nazwać kolegami w
najlepszym wypadku. Byłam jedną z nielicznych, która go szanowała. Później w
trakcie bitwy osłonił mnie kiedy w moją stronę leciała klątwa, ale nigdy bym
nie pomyślała, że ma w tym jakiś cel! Dobry Merlinie gdyby ktoś kiedyś
powiedział mi, że zostanę nową panią Malfoy! Wyśmiałabym go w najlepszym
razie. Wzdycham ciężko i pociągam
kolejny spory łyk, grzmot trzęsie ziemią, wtulam się w koszule zaciągając się
jej zapachem. Pachnie domem i
bezpieczeństwem, nowe łzy lecą mi z oczu, ogarnia mnie złość. Nic z tych rzeczy
by się nie zdarzyło gdyby wciąż żył! Zagryzam wargę tak mocno, że czuję
metaliczny smak krwi, powstrzymuję się by nie zacząć wyć jak dzikie, skrzywdzone
zwierzę, bo na to mam ochotę. Uderzam tyłem głowy o ścianę za mną, by odwrócić
uwagę od tego wszystkiego co czuje, ale to nie pomaga. Kolejna błyskawica
przecina niebo, a zaraz za nią rozbrzmiewa huk. Dwa metry ode mnie rozbłyska
światło i pojawia się charakterystyczny dźwięk oznajmujący aportację. Powinno
mnie to ruszyć zwarzywszy na to, że obłożyłam to mieszkanie tyloma zaklęciami
chroniącymi zanim się tu zaszyłam, że nikt nie powinien zbliżyć się do mnie na
odległość bliższą niż dziesięć metrów bez uszczerbku na zdrowiu. Mrużę oczy w
wyniku tego niespodziewanego blasku światła, a kiedy plamy znikają mi z przed
tęczówek wzdycham ciężko zirytowana. Na środku salonu stoi nie kto inny jak sam
wybawca magicznego świata, ikona odwagi, najlepszy auror itd. Rzygać się chce
od ilości tytułów jakie mu nadali.
– Potter –
warczę nieprzyjaźnie – Cóż za zaszczyt mnie kopnął – dopowiadam i pociągam
kolejny spory łyk alkoholu. Jestem przekonana, że to jeden z ostatnich zanim
Harry zabierze mi butelkę.
– Hermiono
– patrzy na mnie z troską, a w jego głosie słychać zmartwienie. Podchodzi do
mnie i kuca. – Co się stało? Dlaczego nałożyłaś tyle zabezpieczeń na dom? Nikt
nie widział Cię od tygodnia, nie odpowiadasz na listy i nie przyszłaś dzisiaj,
chociaż byliśmy umówieni. – Wyjmuje delikatnie papierosa z mojej ręki, po czym
kładzie swe dłonie na moje policzki i ściera stróżki słonych łez. Zabieg ten
nie wiele daje, ponieważ jego czuły gest sprawia, że świeże łzy stają mi w
oczach. Patrzy na mnie łagodnie, stalowa obręcz zaciska się boleśnie na moim
sercu. Siada przy ścianie i obejmuje
mnie ramieniem, wtulam się w niego, rozpaczliwie walcząc by nie przechylić się
ostatecznie nad przepaścią, która utworzyła się pode mną. Wymachuje rękami,
próbując złapać równowagę, ale wiem, że nikt jeszcze nie wygrał z grawitacją.
– Zrobiłam
bardzo złą rzecz – szepcze, zakłócając ciszę pomiędzy nami.
– Wszyscy
robimy złe rzeczy – odpowiada spokojnie.
–
Zdradziłam Tony’ego, Harry – Zaciskam pięść na jego bordowej szacie. Przyciąga
mnie bliżej, burza znów daje o sobie znać przypieczętują moje słowa.
– Hermiono…
jesteś wdową. Musisz to w końcu zaakceptować. – Wypowiedzenie tego zdania
sprawia mu trudność. Trochę to zadziwiające, zważywszy ile razy powtórzył je w
ciągu ostatnich dwóch lat. – Jesteś gotowa pójść dalej. Czas żałoby minął.
Znałem Anthony’ego, był świetnym facetem i jeśli czegoś na tym świecie mogę być
pewny, to tego, że kochał Cię całym sercem. Byłaś jego iskrą, pobudzałaś go do
działania, sprawiałaś, że czynił rzeczy niemożliwe. Już czas podnieść się z
popiołów, niech ten płomień zapali się dla kogoś innego. On by tego chciał. –
Ból w klatce się nasilił, te słowa są jak sztylety, uniemożliwiają kolejny
wdech.
– Jak
możesz tak mówić? To wręcz bluźnierstwo. Moje serce biło dla Anthony’ego
Mitchell’a, teraz czuję się… martwa. To nie był przelotny romans, czy głupie,
młodzieńcze zauroczenie, był moim wszystkim. Po jego śmierci zostałam z niczym,
z niczym – wyje z bezsilności w środku, choć na zewnątrz w ogóle się nie
ruszam. Mój głos jest chłodny, nieprzyjemny, choć płonę z wściekłości.
– Musisz
się podnieść, wziąć w garść. Niszcząc siebie, niszczysz jego. Pamięć o nim.
Żyjemy w świecie magii, niejednokrotnie udowodniliśmy, że na nas patrzą, tam z
góry. Więc masz rację zdradziłaś go, ale nie śpiąc z innym facetem. Zdradziłaś
go, bo przestałaś wierzyć. Z wojownika, ze zwycięzcy stałaś się przegraną.
Ranisz go. Każdy dzień twojej egzystencji, zabija go na nowo. To nieprzerwana
katorga, gotujesz mu piekło i masz to gdzieś. Ogarnij się. – Mówi to z takim
spokojem, że mam ochotę go uderzyć, zadać mu brutalny cios po każdym
wypowiedzianym stwierdzeniu. Wyrywam się
z jego objęć i wstaję, chodzę z kąta w kąt próbując się opanować. Zachować tą
pieprzoną wolę, zanim przejmą nade mną władzę pierwotne instynkty i zrobię coś
co nie udało się samemu Voldemortowi. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że
wiem, w głębi duszy wiem, że ma cholerną rację. Rzucam butelką, która
rozpryskuje się po podłodze, ciecz miesza się ze szkłem. Kucam, znowu ciągnąc
się za włosy, emocje przytłaczają mnie, nie potrafię ich udźwignąć. Coś we mnie
pęka.
– Jestem
wdową, Harry – szepczę pokonana. Łzy, których wylałam hektolitry w ostatnim
czasie po raz pierwszy mają choć trochę działanie oczyszczające. Jestem wdową,
jestem wdową, jestem wdową… kołyszę się w przód i tył, szukając ujścia dla tego
wszystkiego co czuję.
– Był
częścią mnie, najpotrzebniejszą do oddychania. Zamiast tlenu, używałam jego.
Nigdy więcej nikogo nie będę w stanie pokochać równie mocno. Nie wiem czy będę potrafiła kogokolwiek do
siebie dopuścić na tyle by się na niego otworzyć, nie mówiąc o miłości. – Nagle doznaje oświecenia. Nie mogę mówić k
o g o ś, już zawsze w to miejsce muszę wstawić konkretną osobę. Postawiono mnie
pod faktem dokonanym i to nie zmieni się aż do śmierci któregokolwiek z nas.
Mimowolnie drżę na tą myśl.
– W zeszłym tygodniu obudziłam się w
jednym łóżku z Draco Malfoy’em i obrączką na palcu. Już nie jestem wdową, teraz
jestem żoną – mówię czekając z zapartym tchem na reakcje przyjaciela, prawie
brata. Nie dane mi jednak jej zobaczyć. Rozlega się kolejny grzmot,
najgłośniejszy ze wszystkich jakie były do tej pory, zaraz po tym następuje
błysk, a budynek naprzeciwko staje w ogniu. Patrzę przerażona na scenę
rozlegającą się za oknem, mijają sekundy zanim mój mózg zrozumie co się właściwie stało. Dopiero
krzyki rannych sprowadzają mnie na
ziemię, sięgam po czarne legginsy, które leżały na kanapie i wciągając je
szybko, widzę jak Harry rozsyła patronusy z rozkazami. Zakładam trampki w
przedpokoju i pijąc eliksir trzeźwości po drodze, zbiegam z klatki schodowej by
jak najprędzej być przy potrzebujących. Potter jest trzy schodki przede mną i
już po chwili przepycha się przez panikujących ludzi. Dach płonie, podobnie jak
ostatnie piętro, cześć budynku jest zawalona, a na niższych piętrach widać dym.
Deszcz mimo wszystko nie przestaje padać, mokre włosy przyklejają mi się do
twarzy przeszkadzając. Noc sprawia, że sytuacja jest jeszcze bardziej
beznadziejna, pierwsze jednostki niosące pomoc pojawiają się na miejscu
zdarzenia. Dzięki Merlinowi, że to magiczna dzielnica i większość mieszkańców
na własną rękę aportowała się na ulicę. W budynku zostali tylko Ci najbardziej
ranni. Widzę jak na noszach wynoszą młodą kobietę. Jest ubrudzona sadzą i
pyłem, krew spływa z jej skroni, każdy ruch powoduje u niej ból, a mimo
wszystko się wyrywa.
– Bruce!
Bruce! Gdzie jesteś!? – krzyczy przerażona. Podchodzę co niej będąc świadomą jej
problemu. Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu chłopca, widzę jednego na rękach ratownika.
– To on? –
pokazuje kobiecie małe dziecko, wystraszone i płaczące. Drobny brunet, jego
pulchne policzki są brudne tak samo jak
piżamka. Jest boso, wypadek musiał mu przerwać sen. Stoją kilka metrów ode
mnie, a jednak daję radę spojrzeć mu w
oczy, piękne, brązowe tęczówki, w których cierpienie splata się z rozpaczą. Wciągam ze świstem powietrze, przez
kilka cennych sekund mój świat chwieje się u fundamentów. Są takie podobne,
zupełnie jak j e g o. Czuje skurcz w sercu i przez chwilę mam mroczki przed
oczami.
– Bruce,
kochanie choć tutaj! – Głos kobiety wyrywa mnie z otępienia. Syreny wyją, ludzie
biegają, światła migoczą i wszędzie jest tak cholernie mokro. Badam matkę,
skoro już wiemy, że jej dziecku nic nie grozi. Jest mocno potłuczona, ma
złamane kilka żeber, zapewne leżała pod gruzem. Krztusi się i wypluwa krew,
muszę ją stąd zabrać zanim jej płuco się zapadnie. Macham ręką przywołując
ratowników i karze im jak najszybciej zabrać pacjentkę do szpitala. Dyktuje listę
leków, które mają podać, chcę odejść by móc aportować się na izbę i przygotować
wszystko na jej przybycie, kiedy łapie mnie za dłoń.
– Zaopiekuj
się nim, proszę. Nie ma nikogo oprócz mnie. – Patrzy mi prosto w oczy odnoszę
wrażenie, że to coś więcej niż zwykła prośba o zaprowadzenie go w bezpieczne
miejsce. Chcę odmówić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że nie mam do
tego teraz głowy, że wcale mnie nie potrzebuje. Jednak wiem w jakim jest
stanie, ile procent szans statystycznie ma i jak cyferki potrafią zawieść.
– Zajmę się
nim. Jest bezpieczny, obiecuję – mówię z mocą, nie odwracając wzroku. Kobieta
jeszcze chwile mnie trzyma, aż w końcu puszcza i umieszczają ją w karetce.
Stoję i obserwuję jak czerwony pojazd odjeżdża, czuję się dziwnie. Coś jest nie
w porządku, coś tu nie gra. Noc znów rządzi się swoimi prawami, niebo nie ma
zamiaru się wypogodzić, w oddali słychać kolejny grzmot. Ktoś na mnie wpada, tracę równowagę, jednak nie
na długo. Czyjeś ramiona przyciągają mnie do swojej klatki chroniąc przed
upadkiem.
– Bardzo
przepraszam, to przez to błoto i… Hermiona? – Harry patrzy na mnie trochę nie
przytomnie, nie dziwi mu się ma ręce pełne roboty.
– Istne
piekło, co nie przyjacielu ?– unoszę brwi kpiąc.
– A żebyś wiedziała
– odpowiada i w końcu mnie puszcza poważniejąc. – Hermiono chce Ci tylko
powiedzieć, że… nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko prowadzi do czegoś,
nawet jeśli nie znamy celu i nie widzimy sensu. – A potem jak gdyby nigdy nic
rzuca – Muszę iść – i znika. Oszołomiona kręcę głową, próbując odpędzić jego
słowa. Potrzebuję czegoś stabilnego, czegoś co potrafię. Obracam się w stronę
chłopca, którym mam się zaopiekować i podchodzę do niego powoli.
– Cześć.
Mam na imię Hermiona, a ty jak się nazywasz? – staram się wykrzesać z siebie
tyle ciepła, by uśmiech był przyjazny.
– Bruce
Gordon, prze pani – odpowiada po cichu, przestraszony wszystkim co się dzieje.
– Twoja
mama prosiła bym ci pomogła. Nie najlepiej się czuła i zabrali ją do szpitala.
Jestem jej uzdrowicielem. Pójdziesz ze mną? – wyciągam w jego stronę ręce, niepewnie
się przechyla, a ja biorę go w objęcia i sadzam na biodrze. Wtula się
nieśmiało, kładzie swe paluszki na moim policzku. Czuję jak zimno, które
towarzyszy mi od tamtego feralnego poranka znika. Chłopczyk spogląda na mnie
ufnie, jego tęczówki, tak podobne do Tony’ego zapierają mi dech w piersi, aż do
momentu, w którym się odzywa. Wtedy go po prostu tracę.
– Naprawisz
moją mamę?
*/*/*/*/*
Cześć!
Nowy rozdział, mam nadzieje, ze wzbudzi emocje i że czytając będziecie mieli to wszystko przed oczami w swojej wyobraźni. Następny będzie jak go napiszę, nie podaję terminu, bo potem są problemy z dotrzymaniem go. Cóż, komentujcie i polecajcie.
Cornelia Grey.