piątek, 23 września 2016

Rozdział 20

Ze specjalną dedykacją dla welniewicz za przepiękny szablon.

Na kartach historii

" 'Cause we'll never know when
When we'll run out of time"


            Ryzykowne sytuacje wymagają ryzykownego podejścia. Tak przynajmniej słyszałam.
            Operuję już kolejną godzinę z rzędu, powoli opuszczają mnie siły. Miałam co prawda krótką przerwę, ale wtedy walczyłam i zużyłam tyle energii ile potrzebuję do pięciogodzinnego zabiegu. Kiedyś nie stanowiło to dla mnie problemu, im dłuższa operacja tym szczęśliwsza byłam. Dziś z nadbagażem w postaci mojej córki ledwo stoję na nogach. Sama wykonuję pracę dla co najmniej pięciu osób, ale dam radę, muszę. Jeśli to co przeczytałam okaże się prawdą, jest nadzieja. Przełykam ciężko ślinę i rzucam zaklęcie. Strasznie chce mi się pić. Panna Lingwood niewiele mi pomaga, krwawienie było obfite i ledwo je zatamowałam, jej tętnica główna przypomina ser z dziurami, w dodatku jest strasznie delikatna. To jedna z najtrudniejszych operacji jakie kiedykolwiek wykonałam, jeśli nie najtrudniejsza. Marszczę czoło wykonując kolejny szew.
            ­– Wiesz, że to nie ma sensu? Już cały szpital jest otoczony przez aurorów – odzywam się w końcu.
            – Oh! Zapewne. Jednakże… – zawiesza głos. – Na razie to ja wydaje rozkazy, moim zakładnikiem jest słynna Hermiona Granger. Potter i Weasley pewnie wariują za drzwiami z niepokoju o swoją najlepszą przyjaciółeczkę – rzuca szyderczo. Prycham cicho, o to na pewno. Jak ich znam stoją pod salą z wyciągniętą różdżką do walki, a kilku osiłków trzyma ich za szmaty by wszystkiego nie schrzanili.
            – Nie przejmowałam się tak bardzo Harrym i Ronem – mówię cicho.
            – A kim? Kto bardziej od nich chciałby mieć Cie żywą? – pyta z ironią. Uśmiecham się pod nosem.
– Severus Snape – odpowiadam najspokojniej jak potrafię. Praktycznie stwierdzam fakt, dla mnie oczywisty jak słońce, najwidoczniej dla niego nie, bo patrzy na mnie przez chwilę z niedowierzaniem, aż w końcu wybuch głośnym rechotem. Nie uwierzył, a szkoda. Przypatruję mu się ponownie kątem oka. Jest zmęczony, może nie tak jak ja, ale jednak. Starczy, jeśli się uda. Spięte i jakby sztuczne ruchy, które wykonuje nerwowo sugerują, że coś mu dolega. Zaszklone oczy, zmarszczone czoło, denerwująco stuka butem o podłogę. To jak puzzle, różne, mało znaczące  elementy, które należy złożyć w całość. Strużka potu spływa mu po czole, próbuje ją przede mną ukryć szybko wycierając tą część twarzy. Nogi zaczynają mi się trząść, dobrze, ze stół mnie zasłania i on tego nie widzi. Łapie mnie skurcz dłoni tak nagły i gwałtowny, że wypuszczam narządzie z reki, a ono spada na kafelki robiąc straszny hałas. Jego czujność wzrasta.
            – Nie żartuj, gryfońska maskotko. Ten parszywy zdrajca nie widzi nic poza swoim krzywym nochalem – odpowiada jadowicie.
            – Znaczy, nie wiem jak ty uważasz, ale skoro tyle lat grał na nosie samemu Voldemort’owi to chyba nie możesz powiedzieć, że jakoś wybitnie go znasz – mówię.
            – Uważaj na słowa, szlamo – syczy, marszcząc brwi w niezadowoleniu. Unoszę kącik ust w gorzkim uśmiechu.
            – Jakoś nie miałeś problemu, z tym że jestem czarownicą mugolskiego pochodzenia, kiedy potrzebowałeś mojej pomocy – warczę zezłoszczona. Po mału kończę operację, czas kontynuować plan. Mam jednak lekkie opory, zastanawia mnie jedna rzecz.
            – Kochasz ją? – wypalam zanim zdążę się ugryźć w język. O cholera, ale jestem głupia. Biorę różdżkę, gotowa do walki w razie potrzeby, ale nic takiego się nie dzieje, żaden czarno magiczny urok nie poleciał w moją stronę. Zamiast tego, mężczyzna patrzy na mnie długo, w zamyśleniu. Gładzi swój nieogolony od kilku dni podbróbek, myślę, że go zaskoczyłam. Nie spodziewał się takiego pytania, a już na pewno nie ode mnie. Siebie również zszokowałam, nigdy nie sądziłam, że będę stać na Sali operacyjnej – moim królestwie – jako zakładnik śmierciożercy i rozmawiać  z nim o miłości. Mam jakieś pięćdziesiąt procent na wyjście z tego cało, ale jakby się nad tym zastanowić, codziennie mamy tylko połowę szans na powrót do domu, a nawet tam nie jesteśmy w pełni bezpieczni, choć uparcie pragniemy wierzyć, że jest inaczej. Śmierć idzie za nami oddalona o kilka kroków, czasem czujemy jej oddech na karku, a później kładziemy się spać, wstajemy rano, zaczynamy wszystko od nowa. Z czystą kartą, balansując na granicy wielkiego kanionu, chwiejemy się jak chorągiewki na wietrze i może nie jest, aż tak źle, skoro mamy na to szansę, może mamy więcej szczęścia niż myślimy. Może powinniśmy odrobinę bardziej docenić kolejny nerwowy dzień w pracy? Pytając człowieka bez jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego, o to czy potrafi kochać, sprawdzam nie tylko to czy leżąca na stole kobieta coś dla niego znaczy, odpowiadam sobie na głębsze pytanie, czy on wciąż jest człowiekiem.
            – Tak – szaleństwo w jego oczach przygasa na moment jak ogień w kominku, ogrzewającym rodzinny salon. Widzę przez sekundę chłopaka, któremu zależy i choć wiem, że powinnam nazywać go bestia po tym co zrobił w przeszłości, dziś odrobinę mu współczuje. Milczeniem odpowiadam na jego stwierdzenie, liczę w głowie do dziesięciu i rzucam dyskretnie zaklęcie na Mary Lingwood. Aparatura zaczyna wariować, w pomieszczeniu rozbrzmiewa straszny dźwięk  i wszystko wskazuje na to, ze moja pacjentka umiera, a przecież dopiero co skończyłam zabieg. Przystępuję do reanimacji, trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej dwa wdechy.
            – Co się dzieje? Co jej zrobiłaś, zdziro!? – krzyczy Crouch z furią w głosie, ale nawet z odległości kilkunastu metrów widzę jego przerażenie.
            – Nic, przed chwilą skończyłam – również podnoszę głos. Kolejne uciśnięcia na zmianę z wdechami . Podaję epinefrynę, używam defibrylatora. Ciało podrywa się i upada z głuchym łoskotem. Choć w ustach ma rurkę intubacyjną to z ich kącika wylewa się cienka stróżka krwi. Zdenerwowana i zrezygnowana zaprzestaję resuscytacji i patrzę na zegar.
            – Dlaczego przestałaś!? Ona żyje? – pyta.
            – Czas zgonu, druga czterdzieści trzy – odpowiadam. Przymykam oczy ze zmęczenia, zatracam się w pisku monitora, który oznacza koniec. Ciśnienie mi skacze, czuję jak w zawrotnym tempie bije moje własne serce, przełykam ciężko ślinę, adrenalina znów napełnia moje żyły. Chyba wykorzystałam jej zapas na kilka lat. Barty podbiega do kobiety i potrząsa w rozpaczliwej próbie jej ramie. Rozlega się jego przeraźliwy wrzask, pełen bólu, jest tak głośny i przenikliwy, że pokona chyba nawet zaklęcie wyciszające, które nałożono na salę. Daje mu chwilę, to mój prezent dla niego, kilka sekund na pożegnanie. I widzę to, to łzy, najprawdziwsze łzy, spływają leniwie po twarzy wykrzywionej  okropnym grymasem cierpienia. Zaciskam dłoń w pięść, to co robię jest okrutne, ale nie mam wyjścia.
            – To ty ją zabiłeś – oskarżam go, swój wzrok kieruje na mnie. Nie panuje nad sobą, sprawiłam jednym zdaniem, że oszalał i tą nieobliczalną furię, która w nim szleje może ugasić tylko jedno. Moja śmierć. Rzuca czarno magiczny urok o potężnej mocy, mający na celu zniszczenie mnie, a ponieważ jestem już wykończona, wiem, że polegnę. Promień zbliża się z ogromną szybkością w moją stronę, podejmuję bezsensowną próbę zablokowania go i wtedy to się dzieje. Silne zaklęcie tarczy otula mnie zapewniając bezpieczeństwo. Zerkam na lewo i widzę wysoka, sztywna postać ubraną w czerń od góry do dołu. Na twarzy ma maskę seryjnego mordercy, jest spięty i więcej niż gotowy do walki. Czekał na ten moment wiele godzin i kiedy ma tą możliwość wykorzysta ją w stu procentach. Zalewa mnie taka ulga, ze mam absurdalną ochotę się zaśmiać, wiec robię to pocichł i pod nosem, dziękując Merlinowi, że historie ze starych kart, zakurzonych książek są prawdziwe.
            – Łapy precz od mojej żony, bydlaku – warczy groźnie Severus. Jest tak przerażający, że jego magia otacza go ze wszystkich stron sprawiając, przeciwnik musi wbrew sobie cofnąć się o krok.  To jest Severus Snape, którego znają i boją się wszyscy, to jeden z najpotężniejszych czarodziei dzisiejszych czasów i nikt nie ma co do tego wątpliwości. Mężczyźni walczą rzucając klątwy, aż na końcu dwie z nich spotykają się w połowie drogi, widzę kumulującą się moc. Przypomina to słońce, jasna kulka, z której wystają promienie, problem w tym, że nie mają one nieść ciepła, one mają zabić. Ruszam się w końcu ze swojego miejsca, podchodzę do mojego mężczyzny i zbierając ostatnie siły, przyłączam się do niego. Już po chwili i z mojej różdżki niebieskawy promień wplata się w powstałą energie przechylając szalę zwycięstwa na nasza stronę. Połączone zaklęcia wysyłają Craucha na przeciwległą ścianę, zostawiając w niej wgniecenie, jego martwe ciało osuwa się na podłogę, natychmiast tworząc czerwoną kałużę krwi. Huk jaki temu towarzyszył, zwołał aurorów, którzy mogli się tu w końcu teleportować po tym jak Snape zniósł urok antydeportacyjny.  Przyglądam się temu co zrobiliśmy, co w większości zrobiłam ja. Musiałam tylko go sprowokować, by zagrożenie stało się realne. W księgach było mianowicie napisane, ze kiedy dwóch wielkich magów się połączy i będą mieć oni dziecko, to gdy tylko zajdzie potrzeba ich winorośl ściągnie ich do siebie łamiąc wszelkie klątwy. To przed chwilą zaszło, ostatnią deska ratunku i moja nadzieją na szczęśliwy koniec okazała się mała Prue. Pozwalam sobie w końcu słabość i siadam na brudnej podłodze, zbyt wyczerpana by stać. Severus natychmiast reaguje myśląc, że upadam, łapie mnie, ale mu nie pozwalam na to. Chce usiąść.
            – To koniec? – pytam wyczerpana, Harry i Ron chcą podejść, ale im nie pozwalam ruchem reki. Na odpowiedzi czas przyjdzie później. Snape patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem i wiem co mu się marzy, porządne ochrzanienie mnie.
            – To koniec, Granger – wzdycha ciężko, używając dokładnie tych samych słów co kilka miesięcy temu. Tylko sytuacja jest inna i wbrew pozorom ludzie też. – Choć do domu, wyglądasz fatalnie – mówi i choć nie są to najmilsze słowa na świecie, dobrze wiem co oznaczają. Chce mieć się blisko ze świadomością, że nic ci nie jest. Trzeba tylko mieć instrukcje obsługi do tego faceta i odrobinę dobrzej woli. Wstaje powoli i już chce iść, gdy to się dzieje. Kolejny huk. Uderzam w coś, czuję ciekący ból, a potem jest już tylko ciemność…



~~*~~
Czesć!
Jestem padnięta, ale szczęśliwa.  Rozdział emocjonujący i zapowiadający to co nieuchronne, mianowicie... koniec. Mam nadzieje, ze się spodoba i posypią sie komentarze. Czeakm na waszą opinie z naiecierpliwością i zapraszam na październik. ;)

Cronelia Grey..
           

12 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdzial boski *.* Kobietooo piszesz swietnie, ja nie chce zeby to sie konczylo :( Pozdrawiam i weny zycze :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Co tu wiele gadać, rozdział boski. Z niecierpliwoscią czekam na kolejny.
    Pozdrawiam i niech wena będzie z tobą

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojejku ❤nareszcie dodałaś ❤ rozdział świetny!❤💚💜💙💛

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam to jak prowadzisz te emocje, te rozdziały są zawsze tak obrazowe, że czuję się jakbym oglądała film :) Czekam na następny!

    OdpowiedzUsuń
  6. Kiedy następny rozdział ? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak napisałam w Sowiarnii, jak tylko znajdę chwilę na napisanie go. Bardzo przepraszam za to, że musicie czekać.

      Usuń
  7. Mam nadziej, że nie zostało to porzucone :(

    OdpowiedzUsuń
  8. Czy jest szansa na następny rozdział?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest duża szansa na rozdział. Muszę napisać jeszcze końcówkę, ale można być raczej dobrej myśli, że do końca tygodnia wstawię..

      Usuń
  9. New online casino site – Choose Your Own Casino
    New หารายได้เสริม online casino site 카지노 – Choose Your Own Casino · 1. Welcome Bonus 제왕카지노 of up to ₹200 · 2. Casino Rewards - ₹500 · 3. Microgaming -

    OdpowiedzUsuń